Wracałem w ciemności do domu, pod górę. Ulica pnie się od strony rynku. Idący z przodu facet nagle cisnął coś w krzaki, tuż przed pawilonem usługowym, tam, gdzie kiedyś stała wysoka lipa. Zwolniłem i udałem, że szukam kluczy kieszeniach. Klucze były w plecaku, więc mogłem długo szukać, a o to chodziło. Kiedy zniknął za rogiem wyciągnąłem z krzaków kulkę papieru. W pomarańczowym świetle latarni stojącej pod skarpą, pod moim domem, rozłożyłem kartkę. Była pokryta dużymi, niezgrabnymi literami, które jednak dało się czytać.
Z trudnością przypominam sobie, co było rano. Pierwsze dziś wyjście z domu jawi się jak sprzed tygodnia. A może nie było nigdy, skoro nie pamiętam? Mijane w pędzie drzewa, szpaler wzdłuż drogi krajowej. Osiemdziesiąt kilometrów, w tę i z powrotem. Droga przez miasto, ulicami mniej zatłoczonymi, niż w powszedni dzień. Stare kamienice, których widok działał jak lekarstwo na ból w piersi.
Słońce. Słońce w mieście to inny twór, inny byt, niż słońce na pustej równinie, inne niż to świecące na wzgórza. Słońce wśród pól jest panem, od którego wszystko zależy. Słońce w mieście jest gościem, który niechętnie zagląda i wycofuje się, gdy poczuje, że to nie jego czas. Słońce w mieście jest dodatkiem, nie koniecznym, bo mają swoje lampy, grzejniki, dachy, ogrody w szklarniach, wodę podgrzewaną w basenach, garaże, kryte place zabaw i skwery.
Już dawno nie byłem tak zmęczony. Czy choć jest słuszny temu powód? I dlaczego teraz tak trudno położyć się spać?
Pisanina. Facet wyrzucił to w krzaki, a ja czytam. Po co? Odwracam się i patrzę; na piętrze, tam, gdzie kuchnia, pali się światło. Skręcam na schodki i zmierzam w stronę furtki w ogrodzeniu. Zmiętą kartkę wciskam do lewej kieszeni kurtki. Trzymam tam rzeczy do wyrzucenia. Zaraz będę w domu.