Było to ostatniego dnia roku. Przed północą Beniamin spał w najlepsze i próby obudzenia go były jak wyprawy w inny świat. Jego świat, tak przypuszczaliśmy. On usiłował dostać się do naszego świata, budził się, jednocześnie śpiąc, i spał, podczas gdy najwyraźniej jakaś drobna część jego świadomości zamierzała wyrwać się z czeluści niewidzialnych kazamatów, głębin duszy, do których została wtrącona bez nadziei na wyzwolenie, przed świtem.
Beniamin siadał i kładł się, mówił i milczał, ruszał rękami by zaprzeczyć, a potem – się zgodzić, te wszystkie gesty dobrze nam znane, z jednym wyjątkiem – nie otwierał oczu.
Za oknem powstawały już czerwononiebieskie pióropusze, i słyszeliśmy wystrzały.
Dziadek przysięgał, że nie pójdzie do ogrodu, jeśli Beniamin się nie obudzi. W ten sposób bieg wydarzeń zatrzymał się, to my go zatrzymaliśmy, my wszyscy, bo nie potrafiliśmy przekonać dziadka, uzależniliśmy się od Beniamina, od jego budzenia, od najmłodszego członka naszej rodziny i mieszkańca naszego trzypokoleniowego domu. Najmłodsi rządzą! Nawet jeśli o tym nie wiedzą, bo śpią, a ich świadomość błąka się w labiryncie ich duszy. Oto do czego doprowadziliśmy.
Pamiętam następny obraz – dziadek z latarką w ręku przemyka przez podwórko, okrągłe, białawe światło liże pomarańczowe ściany garażów, które były kiedyś stodołą, tak po prostu. Tam, z prawej ich strony, jest furtka, i dalej – ogród. W ciemności wydaje się bez końca. Stoimy przy oknie, Beniamin z nami, na pierwszym piętrze, wśród grzmotów i czerwonych i niebieskich pióropuszy, rozkwitających nad posiadłościami naszych sąsiadów. Jedynie nasz ogród jest ciemny, te stare, nieliczne już drzewa, których teraz nie widzimy, ale przecież wiemy, że tam są, znamy prawie na pamięć liczbę kroków między nimi, chropowatość kory, rozłożyste konary i miejsca, w których trzeba się schylić, by nie oberwać w głowę, przechodząc.
Światełko zatrzymuje się niedaleko. Potem kołysze, bo dziadek dzwoni do nas z komórki zapytać, czy nikt nie zasnął. Nie! Potem podpala paczkę, domyślamy się, że podpala, bo co innego miałby robić, przecież po to tam poszedł. I kiedy odchodzi na kilka kroków, race strzelają w górę.
Ale nie tak, jak u sąsiadów. Takich nikt nie ma, jak my. Fruną pod stromym kątem w lewo, potem w prawo, seriami, ostro, piskliwie, przenikliwie, przeszywająco, zapalone już przy samej ziemi. Drzewa podświetlone od dołu świecą niebieskimi konturami, jakby zajaśniała za nimi wielka lampa rentgenowska ukazująca nam istotę ogrodu, jego historię, i naszą. Oto dziadek z pradziadkiem sadzą w rzędach drzewa, potem pożyczają konia i zaorują przestrzeń między nimi. Z tyłu rozrasta się gęsty maliniak, a warzywne poletka skaczą to tu to tam, na przestrzeni lat, jak w ruchach szachowego skoczka. Widzę tam siebie, z prawej, przy cmentarnym murze, gdy ojciec kazał mi prowadzić konia, a on sam, pochylony nad pługiem, raptownie szukał stopami oparcia w miękkiej glebie, próbując nadążyć.
Widzę, mam poharataną dłoń piłką do drewna, chciałem pomagać przy wycince gałęzi, potem matka obwiązała mi ją bandażem. Słyszę w upale sygnał „Lata z radiem”, z tranzystora rzuconego gdzieś między krzaki kolczastego agrestu. Czuję mróz, bo wujek obwozi nas po ogrodzie na sankach, śnieg sięgał mu wtedy do kolan.
Wspominam właśnie twarde jabłka „kosztele”, gdy Beniamin zaczyna się trząść. „Co będzie, jeśli któraś raca nie wypali i spadnie na nasz dom?” – pyta. „Nic nie będzie” – odpowiadam. Nie przestaje być zaniepokojony. Nie udaje się zaprzeczyć jego słowom ani ich uspokoić. Najmłodszy dzieciak wypowiada proroctwo, a my nie mamy sposobu, by mu się przeciwstawić. W taką noc jak teraz, życzenia najmłodszych się spełniają, nawet jeśli oni sami by tego nie chcieli i boją się. Zaczynamy rozumieć, że jeśli nie uspokoimy najmłodszego, nie odsuniemy przerażających myśli, to spełni się jego obawa.
Ostatnia raca wzleciała, poznaliśmy ją po krótkim dźwięku wybuchu, ale nie rozbłysku… „A nie mówiłem” – szepnął Beniamin i domyśliliśmy się, że leci ona gdzieś nad nami. Za chwilę osiągnie najwyższy punkt, a potem zacznie spadać – czarna, zimna, twarda – wprost na nasz dom. „Tylko ty możesz ją odczarować” – mówię do syna – „proszę zrób to, po prostu pomyśl, że to robisz”. Przez chwilę jakby nie rozumiał, potem zamyka oczy i jeszcze może sekunda, w której nie wiem, czy śpi, czy ucieka w siebie, aż tuż przed oknem, przed nami rozbłyska parasol iskier biegnących w różne strony. Jaśnieją czerwono na naszych twarzach, w oczach wyzwalają ogniki radości…