Powroty ze szkoły. Boczną uliczką, tuż obok zamkniętego wiaduktu kolejowego. Pięćdziesiąt metrów dalej była stacja kolejki wąskotorowej, z bocznicami! Budynkiem stacyjnym, który dalej stoi, teraz jest zamieszkały. Miejsce po torach porastają gęste klony. Pierwszy raz poszliśmy tam z Beniaminem zimą. Właśnie skończył zajęcia w zerówce o godzinę wcześniej niż jego siostra. Był mróz, a może tylko chłodny wiatr, może zaledwie wilgoć, a jednak przemarzliśmy obaj. W szkole rozgrzewaliśmy się przy żeliwnym kaloryferze, gdy rozległ się dzwonek na przerwę. Rok temu, tylko rok, a już chłopiec wspomina – tato pamiętasz? Schodziliśmy ze stromej skarpy trzymając się połamanych słupków ogrodzeniowych i kolczastej siatki, obok dużego, niegdyś fantastycznego, teraz opuszczonego i fantastycznego domu z wielką, drewnianą werandą o ogromnych oknach. W krzakach bez liści walały się butelki i puszki, ślady letnich gości.
Teraz stoimy na ulicy Warszawskiej. Bo opuszcza miasteczko w stronę Warszawy, tej dalekiej, którą tu tylko z nazwy, u nas, na prowincji, wspomnieć można.