Czasem dopada mnie przemożna chęć, żeby powiedzieć „nie” wszystkim trendom w fotografii, które mogą w jakiś sposób mnie dotykać. Wszystkiemu temu, o czym wiem, że spodziewają się odbiorcy. Jak w poprzednim moim wpisie – zdjęcia, które do niego wybrałem, sprzeciwiają się zasadzie pełnego kadrowania. Ucięte stopy, ucięte dłonie, ucięte pół postaci. Na marginesie – pokłóciłem się kiedyś z koleżanką plastyczką, która wytknęła mi ucięte kończyny na niektórych moich zdjęciach. Na nic zdawały się argumenty merytoryczne – „ręka cała musi być!”. Nie miałbym się jak bronić gdyby nie to, że kiedyś zabrałeś mnie, Marcinie, do Musee d’Orsay i zobaczyłem na własne oczy obcięte impresjonistycznie kończyny w malarstwie. Argumentem tym (argumentem, że byłem w Musee d’Orsay, a nie argumentem rodzaju merytorycznego) zgasiłem ową dyskusję, jak to zwykle bywa, kiedy nie ma szansy na prawdziwe rozważania. (Dziękuję Ci Marcin. Dziękuje za tamte rozmowy, dyskusje, za Elika też…)
Nie chodzi o to, że czuję się znawcą, profesorem fotografii, krytykiem jakiejkolwiek sztuki czy kimś podobnym. Chodzi o to, że czasem tak bardzo uwiera gorset nakładany przez oczekiwania ludzkie. Że tylko ten ktoś, kto poczuł na sobie ten gorset i zrozumiał, że on istnieje, rozpozna szybko kogoś drugiego z gorsetem. Jeśli dwóch takich się spotka, to wystarczy, że mrugną do siebie okiem i już wiedzą, o co chodzi. I że raz na jakiś czas spotkają się w krzakach, np. w Parku Jordana, i zrzucą to z siebie, przynajmniej na chwilę. Okaże się wtedy, że na ten jeden moment powstanie coś, co ma swój sens, choć jest zupełnie inne; co odlatuje nieskrępowane, ku uciesze zniewolonych twórców, którzy, siłą rzeczy, muszą pozostać na ziemi.
Oto zdjęcie zza sceny, z wczorajszego „Widowiska artystycznego dzieci i młodzieży niepełnosprawnej”. Zdjęcie strzelone w ciasnym fragmencie korytarza, między głowami i ramionami uczestników, przy pulpicie inspicjenta, z lewej jest wejście na scenę. W centrum – prowadząca Ewa Pawlik, wokół Zarząd Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym „Bądźcie z nami”, z tyłu – opiekunki oraz dzieci, które zaraz wejdą na scenę. To obraz jakiegoś szaleństwa, które musi się zdarzyć, aby do skutku doszła taka impreza. Że te papiery, które trzeba trzymać w ręku, ta ciasnota korytarza, w której ubierają kostiumy dzieci, że pośpiech, stres, ekscytacja, że to wszystko naraz to kosmos jakiś, który pączkuje na trzy godziny, a potem zwija się w osobliwość, pozostającą w naszej pamięci.