Stoi z boku i spokojnie patrzy, jak piętrzą się jego zadania „na dziś”. Ba, nie „na dziś”, ale „na wczoraj”. Jego osiągnięciem ostatnich lat jest ten właśnie spokój. Pracował, by go osiągnąć, przez lata, a w zasadzie pracowały za niego okoliczności – przewlekła choroba, stany omdleń, blokady kręgosłupa, a także okresowe pojawianie się waty w mózgu. Substancji, która najwyraźniej zajmowała miejsce wewnątrz czaszki, podczas gdy jej właściciel wynosił się, wyprowadzał, już nawet nie wkurzony i wściekły, tylko odrętwiały, bo mu wszystko jedno, byle dać mu spokój.
Gdzieś wewnątrz, między klatką piersiową a jamą brzuszną rozpala się wulkan, ale już nie kipi. Nie wybuchnie. Nasz bohater wspomina teraz, że ciotka, a jeszcze wcześniej – jej matka, czyli jego babcia – miały takie ulubione powiedzenie: „wyjść z siebie” i „stanąć obok”. Gdy był dzieckiem rozumiał je tak, że oznaczało ono maksymalny poziom szału, furii, pasji i bezradności jednocześnie. Ale mylił się wtedy, a może się nie mylił, lecz z czasem dostrzegł zupełnie inną stronę „wyjścia z siebie i stanięcia obok”. Stronę piękną i pozytywną. Stronę, która jest wspaniałym rozwiązaniem problemów zdających się nie do rozwiązania.
„Wyjść z siebie i stanąć obok” i już można być spokojnym, a nawet patrzeć, jak rzeczy zwalają się na głowę „tego obok”, a „nie moją”. Cóż z tego, że głowa „tego obok” wydaje się „moja”, ale już nie tak całkiem moja, bo w cudzysłowie przecież. Można „temu obok” współczuć, można nawet pomóc, ale i można zaniechać pomocy, gdy stan staje się beznadziejny. Z czystym sumieniem. Przy odrobinie wprawy można mu pozwolić nawet umrzeć. Zresztą wszyscy kiedyś umrzemy. Wtedy też można stanąć obok, niektórzy o tym opowiadają, bo potem znów powrócili do siebie, choć nie spodziewali się tego.
„Wyjście z siebie” pozwala też dokonać rzeczy, których nigdy nie zrobilibyśmy, będąc tak po prostu „u siebie”. Począwszy od wizyty u dentysty skończywszy na… właśnie nie wiadomo na czym, bo lista misji, które jesteśmy w stanie spełnić, jeśli tylko pomyślimy, że to nie my je spełniamy, tylko ktoś inny, ktoś podobny do nas, taka lista nie ma chyba ograniczeń. Wygłosić mowę przed wielotysięcznym tłumem, wedrzeć się do pałacu prezydenta, zgromadzić fundusze na ratunek chorego dziecka, zagrać w filmie, napisać książkę, no nie wiem co jeszcze, może opłynąć świat – czasem przychodzi łatwiej, gdy to „nie my”, to „ktoś inny”. Wiadomo, że adwokatować łatwiej w czyjejś sprawie zamiast w swojej…
Oto widok, do którego wracam. Zdjęcie powstało gdy stałem na przystanku, czekając na autobus, w drodze do pracy. „Wyszedłem z siebie”, podczas gdy zwykły „ja” pozostał nadal na przystanku. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, stanąłem na kawałku betonu wystającym z trawnika, zdjąłem jedną szelkę plecaka i odsunąłem zamek. Wyciągnąłem aparat fotograficzny. Wszystko to na oczach mnie samego, który stał na przystanku i pukał się w czoło (ale tak, aby inni czekający tego nie widzieli), bo co tu fotografować? Wielu ludzi, co dzień, którzy stąd odjeżdżają, widzi te ślepe ściany z brudnym tynkiem, brudnymi cegłami tam, gdzie nie ma tynku, zwisającymi kablami i puste podwórze o zmarnowanej przestrzeni. Nie, tego nikt nie widzi, nawet tam nie patrzy, bo nie tylko nie ma tu nic ciekawego, a wręcz to smutne, nieuporządkowane, biedne, żenujące, ohydne.
Ale nie dla mnie – nie dla tego, który wyciągnął aparat i kadruje, chcąc jak najlepiej oddać czar. Wyobrażam sobie, że mam pięć lat, staję pod największą ścianą i patrzę w górę. I stoję wobec ogromu, i nie ma znaczenia, że to nie Rysy, Mount Blanc czy Czomolungma – ja czuję ogrom. „Wychodząc z siebie” stałem się wolny i śmieję się z tego „siebie”, który pozostał pod wiatą. Nawet się nie śmieję, więcej, mam go gdzieś – te obawy, brak zdecydowania, kompleksy, ostrożność, lenistwo i ignorancję. Ciekawe, bo mam przeczucie, że podobne „wyjście z siebie” proponował Chrystus.