Gdybym wiedział, że pozostało mi miesiąc, dwa tygodnie życia, to czym bym się zajął?
Przyjaciel odparł, że zająłby się medytacją. Ja, bez większego namysłu, że pisałbym listy. Medytacja – po co mi ona? Jeśli po śmierci będę miał jeszcze możliwość życia, to sądzę, że wtedy miałbym mnóstwo czasu na medytację. Zaś medytować po to, aby do śmierci się przygotować, to niepotrzebne.
Zaś to, co można zrobić, stojąc jedną nogą na progu innego świata (cokolwiek bo to nie znaczyło) to przekazać ludziom, których się poznało, kilka myśli z ostatniego etapu tego życia. Wierzę, że im dalej w życiu, a szczególnie – im bliżej śmierci, tym więcej czegoś trudno uchwytnego, opisywalnego, a co jest bardzo ważne.
Lecz najważniejszym powodem pisania listów byłoby podtrzymanie znajomość, upewnienie o przyjaźni, o tym, że pamiętam, wspominam, że ciągle jestem, nawet jeśli za chwilę mnie nie będzie.
Pisanie listów tuż przed śmiercią miałoby jeszcze ten komfort, że byłbym zwolniony od kontynuacji korespondencji. Nie dlatego, że nie lubię kontynuacji (przeciwnie), lecz dlatego, że korespondując z choćby kilkoma osobami na kontynuację zaczyna zwyczajnie brakować czasu.
Oczywiście rozważania o pisaniu listów lub planowaniem czegokolwiek przed śmiercią są hipotetyczne. Doświadczenie uczy, że albo na realizację tych planów nie ma czasu, bo umiera się w ułamku sekundy, albo sił lub zaniku pamięci i władz umysłowych, ogłupiającego bólu tudzież substancji go uśmierzających.
A już czystą fantazją jest taka wizja: wychodzę z domu i idę przed siebie. Znajduję takie oto miejsce, jak na powyższym zdjęciu, kładę się przy miedzy i umieram. Czy będzie to spokojne, czy w dreszczach, mniejsza z tym. Wcześniej oczywiście żegnam się z rodziną, żeby nie szukali mnie gorączkowo i nie przeżywali rozterek. Powiedziałbym dzieciom, że nauczyły się już wystarczająco duże, żeby sobie jakoś poradzić w życiu, a żonie, że od tej pory nie będzie musiała znosić moich dziwactw.
Tak jednak najprawdopodobniej nie będzie. Przecież już teraz obserwuję, co dzieje się np. w domu pomocy społecznej. Gdybym trafił do takiego i nawet udałoby mi się uciec, to ktoś odpowiedziałby za moją wolność umierania. Jakaś pielęgniarka dostałaby naganę, że nie upilnowała. Portier, że przegapił, że nie domknął bramy, że nie popatrzył na monitor pokazujący obraz z kamer monitoringu. Jakiś pracownik opieki, mający na utrzymaniu rodzinę, straciłby pracę, która i tak jest nisko płatna. Nie, tak nie mógłbym postąpić.
Pozostaje więc umieranie zwykłe, jak wszystkich innych. W ogóle wydaje się, że z wiekiem coraz mniej zostaje wyborów i tylko zmierzamy tam, gdzie nam przeznaczone.