Ostatnie miesiące pozwoliły mi na robienie tego, co lubię, kocham. Nie liczy się uznanie szerokiej publiki, wystarczy mi tych kilka osób, z którymi udało się znaleźć porozumienie, których cieszy moja praca, dzięki którym mam poczucie, że to, czego uczyłem się w ciągu lat już kilkudziesięciu, ma sens.
Mówią niektórzy ludzie znający się na rzeczy – jeśli tworzysz coś – piszesz, komponujesz – wyobraź sobie, że robisz to dla jednego, najlepiej – konkretnego człowieka. Nie dla tłumu i nie dla mas. Chyba, że chcesz osiągnąć „masowy” sukces, wtedy należ wziąć pod uwagę statystyki, a to jest zupełnie inna praca, pozbawiona swojej wewnętrznej wrażliwości i intymności.
Stąd pewnie bierze się spora liczba dedykacji, umieszczonych na pierwszych kartach – nie tylko powieści czy zbiorów wierszy, ale również np. prac naukowych – żonie, matce, ojcu, albo nieznanemu czytelnikom – np. Erykowi. To coś zupełnie przeciwnego do ogłaszania w
Niesamowicie ważne jest wsparcie, które powinni otrzymywać ludzie pracujący bezpośrednio w kontakcie z klientami przychodzącymi „z ulicy”. Zobaczyłem to wyraźnie czekając na przyjęcie w jednej z najbardziej znanych sieci medycznych.
Przyszedł tam człowiek, który pomylił dni wizyty, pomylił lekarzy, i wybuch jego frustracji i gniewu wisiał w powietrzu. U kobiet, które z nim rozmawiały, można było wyczuć stan napięcia – chyba czekały, że lada chwilą usłyszą wymówki, oskarżenia. W spokojnych słowach, dobrze dobranych i wyważonych, powiedziały pacjentowi prawdę – dziś nie ma lekarza, ma pan wizytę jutro, na kolejne wizyty nie ma na razie terminów.
W tej sieci medycznej bardzo dba się o elegancję kontaktu z pacjentem. Nagle zdałem sobie sprawę, że ta elegancja, opanowanie, ale też spokój i brak napięcia, musi wynikać nie tylko ze starannych szkoleń, które przechodzą pracownicy recepcji. Oni muszą otrzymywać wsparcie od kogoś, kto nimi zarządza. Oni muszą znosić cierpliwie różne nastroje, sytuacje i problemy pacjentów, ale zrobią to o wiele lepiej, gdy ich szef/szefowa przekaże im swój spokój, zrozumienie. Nie wierzę, że można inaczej, no chyba, że trafi się na jakiegoś ideowego anioła.
Praca z ludźmi postronnymi wyczerpuje. Oczekiwania, roszczenia, pretensje są na porządku dziennym. Wychodzi jeden, natychmiast pojawia się następny. Każdy czegoś chce, to on jest „panem”, jemu ma się służyć.
Jeśli podobne pretensje, niezadowolenie, wrogość, odbiera pracownik z drugiej strony, pozostaje sam. Albo szuka innej pracy albo zamyka się w klatce, broniąc bardziej lub mniej rozpaczliwie swoich granic, terenu, na którym może czuć się bezpiecznie. Ale wtedy trzeba zapomnieć o otwartości, życzliwości wobec klientów.
Niesamowite jest to, jak kultura organizacji przenika do jej najniższych, szeregowych poziomów.
Umieściłem na FB informację o wystawie moich zdjęć w Teatrze Barakah, otwarcie 27 września 2024. To wydarzenia zasługuje na dłuższą opowieść, ale teraz chcę napisać o czymś innym.
Dwa lata temu zrobiłem krótki filmik i umieściłem na FB. Otrzymałem wtedy 11 lajków.
Okazało się, że Telewizja Kraków wykorzystała dużą część z tego filmu. Zrobiłem zrzut ekranu mojego filmu, na który nałożone było logo TVP i podpis: źródło Piotr Kubic. Wtedy liczba lajków wyniosła… 101 (słownie: sto jeden).
Wniosek – samodzielnie dokonuje oceny zaledwie jeden człowiek na dziesięciu. Zaś 90% ludzi ocenia według tego, jak sugerują mu inni, których on uważa za autorytet. Telewizja ciągle jest autorytetem.
Zrozumienie tego mechanizmu jest kluczowe dla kogoś, kto np. chce być sławny, kto chce by słuchało go społeczeństwo. Gdybym chciał być politykiem, musiałbym wykorzystywać ten mechanizm jak i wiele innych. Problem w tym, że nie mogę się z tym pogodzić wewnętrznie. Zostałem jakoś zaprogramowany na to, że liczy się meritum, umiejętności, wiedza, poziom, godność człowieka, i że to ocenia się w bezpośrednim kontakcie. Powyższy przykład pokazuje, że nic z tych rzeczy nie musi mieć żadnego znaczenia, jeśli chodzi o popularność. Nie godzę się na to, nie obchodzi mnie to.
W tym tygodniu umieściłem informację o mojej wystawie. W ciągu 3 dni notka otrzymała 42 lajki i zero komentarzy. Dziś zamieściłem zrzut ekranu ze strony Radia Kraków z adnotacją, że Radio zaprasza na wystawę. Po godzinie lajków jest 39, internauci gratulują w komentarzach. Patrzę i uśmiecham się wewnętrznie, bo powstaje takie pytanie: a) bardziej zależy mi na popularności, czy b) na tym, aby moje prace fotograficzne nawiązywały kontakt z kimś, kto na nie patrzy?
Oczywiście, że zależy mi na b). Mam ochotę powiedzieć, że nie interesują mnie ci, co przyklaskują, choć nie wiedzą, komu i czemu. Buntuję się wobec efektu stada. Interesuje mnie istota, meritum, sens, nie opakowanie, otoczka, czyli – ściema, kluczenie, kombinacje, mydlenie oczu. Jakaś część wewnątrz oczywiście lekko żałuje – nie będziesz sławny (ha ha), ale trudno.
Tak, wyraz twarzy jest najszybszym sygnałem, jaki wysyła człowiek i jaki jest odbierany przez innych. Z wyrazu twarzy czytamy emocje, a w ułamek sekundy później już „wiemy”, czy stoi on w zgodzie np. ze słowami i czynami, czy jest w sprzeczności. Wyraz twarzy tworzy interpretację człowieka zanim zdąży on cokolwiek powiedzieć, wyrazić, zbudować zdanie, wytłumaczyć. Twarz jest interpretowana przez innych zanim zdążą oni cokolwiek świadomie pomyśleć, zastanowić się, rozważyć.
Mimo tego, że proces ów jest automatyczny, błyskawiczny, nieunikniony, obezwładniający i bezdyskusyjny – proszę Was, nie czytajcie mnie z twarzy. Istnieją podejrzenia, zbierane przez lata, że twarz moja żyje własnym życiem, a ja o nim mało wiem. Nie chodzę z lusterkiem przed sobą, prawie się nie przeglądam przy innych okazjach. Przyznam, że rzadko patrzę sobie w oczy, bo są jakieś… przerażające? Przeraźliwe? Nie wiem, mam słabe pojęcie.
Prośba moja wynika z sytuacji, które pamiętam, a których nie potrafię wyjaśnić – kiedy ludzie patrzą na mnie i nagle coś się w nich zmienia. Są zaskoczeni, albo przestraszeni, twardnieją jakoś tak… Kiedy na to próbuję się uśmiechnąć, nierzadko sytuacja się pogarsza. Kilka razy ktoś zapytał mnie wprost (jestem mu za to bardzo wdzięczny): Piotrek, co ci się stało? Ja na to: Ale o co chodzi? Bo tak strasznie wyglądasz. Ja? Strasznie? Nic o tym nie wiem…!
Kwestia wynika też z przyczyn bardziej konkretnych i prozaicznych – coraz częściej jestem po prostu zmęczony. Częściej, ostatnio, muszę godzić przeciwstawne opcje, wymyślać nowe rozwiązania, częściej jestem niepewny. Częściej – jakbym mniej rozumiał świat, częściej bardziej wyczuwam ludzi i trudniej mi oderwać się od ich emocji. Coraz mniej jest ludzi, na których mógłbym się psychicznie oprzeć, czas widocznie, żebym to ja był oparciem dla innych, to jest zaskakująca konieczność, z którą trzeba się oswoić, pogodzić, znaleźć jej podstawy ale i granice. Młodsi patrzą i chcą widzieć człowieka, który wie, umie, rozumie, pomoże, wytrzyma, nie da ściemy.
Rozważałem chodzenie w ciemnych okularach, ale to jeszcze gorzej. Zakrywać twarzy nie mogę jak kobiety z Bliskiego Wschodu. Można bardziej unikać ludzi, ale to też staje się podejrzane. Nic się nie da zrobić…
Z wiekiem, z czasem, jest coraz więcej do załatwienia, zrobienia, tak ogólnie, generalnie, w życiu. Są to rzeczy trywialne, codzienne, w sumie nietrudne, ale każda wymaga zastanowienia, wejścia w jakąś sytuację, rozpatrzenia za i przeciw. Kiedyś trzy rzeczy załatwiałem przez pół dnia, teraz trzeba je zrobić w 30 minut, zajmując się jednocześnie pisaniem projektu, reagowaniem na telefony, notowaniem zadań, które trzeba zrobić później (kiedy będzie trochę spokoju, he he, czyli kiedy?), dyskusją z synem, który kolejnego dnia pod rząd chce zostać zwolniony z lekcji. A propos dyskusji – już wiem, że nie należy podawać wszystkich argumentów naraz, tylko dawkować, w zależności od tego, czy druga strona ma jeszcze chęć dyskutować.
O tych sprawach, rzeczach, które trzeba załatwić, nikt już nie chce słuchać. To nieciekawe, powtarzające się jak mantra, codzienne wątki. O zmęczeniu nikt nie chce słuchać, ani o momentach chwilach radości. Człowiek na moim etapie staje się nudny, powtarzalny, skupiony na sobie, o zmęczonej twarzy, której nie podratuje wymuszony uśmiech.
Najpiękniejsze chwile interakcji z ludźmi okazują się jednocześnie bardzo męczącymi. Czy powiedziałbym kiedyś, że radość męczy? Paradoksalnie – do najszczęśliwszych chwil zaczynają należeć te, w których po treningu wieczorem, zmęczony fizycznie, gdy już wszyscy śpią, w ciemności usiądę w kuchni przy książce. Na chwilę – tyle tylko, żeby zjeść zalecany po treningu posiłek. Cisza, bezruch, żadnego ludzkiego bodźca, na który reagowałby mój układ nerwowy.
Dziś kolejka kolejka do pobierania krwi jest dwa razy dłuższa. “Wchodzić po 2 osoby” głosi naklejka na drzwiach, ale przez szklane drzwi widać, że drugie okienko jest nieczynne. – Jak to nieczynne, ktoś tam siedzi – Ale nie rejestruje. – Nie wiadomo, co robi. – Udaje, że pracuje.
Na drzwiach do rejestracji przyklejono sporo innych ogłoszeń, jak. – Godziny poboru materiału 7:00-13:00 – Zachować odstęp – Prosimy NIE stawiać moczu na blacie
Wreszcie wchodzę do rejestracji, podchodzę do lady, tam kolejny napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie”. Nie mam dziś moczu. Zza szyby wita mnie twarz dziewczyny: – Proszę.
Podaję skierowanie i chwilowo nie mam nic do roboty. – Nie widzę pani, bo na szybie, dokładnie na wprost, naklejono napis “Prosimy nie stawiać moczu na blacie” – Tak, tak ma być. – Ale na blacie też jest napis o moczu. – Nie wiem pan, ilu pacjentów stawia mocz na blacie. Rozglądam się, gdzie można postawić mocz i nigdzie nie widzę miejsca. – A gdzie w takim razie można postawić mocz? – U nas moczu się nie stawia! Mocz oddaje się w pokoju pobrań!
Dostaję numerek 4467 i wychodzę na korytarz. Tam, na dużym ekranie, widzę liczbę 4468. – Rety, spóźniłem się! Mój numer już przeszedł! – Spokojnie, niech się pan nie boi, będzie pana numer. – Ale jak, skoro jest już następny? – Niech pan uważa, te numery pokazują się znienacka.
Rzeczywiście, tu ciągle wchodzą, wychodzą osoby, wreszcie ukazuje się numer 4467. Z wrażenia zapomniałem, szukam karteluszka, muszę sprawdzić, czy to rzeczywiście mój. Wchodzę. Wewnątrz są dwa stanowiska, lewe jest wolne, a niewysoka blond kobieta pyta mnie o nazwisko. Kogoś mi mi przypomina, zastanawiam się, czy mogliśmy chodzić razem do szkoły. – Ostatnio schudłem, powinno być łatwiej znaleźć… – A były problemy ze znalezieniem? – Raczej nie, ale wie pani, wolałbym nie stwarzać problemów. – To może z drugiej ręki? – Nie mam pojęcia, pani na pewno wie lepiej proszę wybierać.
Za oknem, daleko, na horyzoncie, obracają się szybko wielkie-malutkie wiatraki. Ranek jest słoneczny i nawet ciepły, mimo, że wiatr. Pielęgniarka podaje komendy: proszę popracować, zacisnąć, rozluźnić. Coś tam robi przy ramieniu, ja widzę wiatraki. – Na horyzoncie, daleko, kręcą się wiatraki… – Widzi pan, nawet nie wiedziałam, ma pan lepsze widoki niż ja. – Jest dziś wietrznie, widać wierzby kołyszące się w parku obok szpitala. – Nie zauważyłam…
Na koniec przykłada gazik do zagięcia w łokciu i sprawnie zakleja. – Pamięta pani, że kiedyś nie dawano takich plastrów po pobraniu krwi? – Pewnie, że pamiętam. Nie widać tego po mnie…?
“Nigdy nie byłem dobry w ocenianiu wieku” – mówię do siebie, bezgłośnie.
Po latach zmagania się z sobą, głównie w celu zrozumienia samego siebie, a to tylko po to, żeby życie (własne) wreszcie uczynić spokojniejszym, doszedłem do następującego wniosku. Wszystkiemu winna jest skłonność naszej całej rodziny (ze strony ojca) do niskiego ciśnienia. Zaczynamy funkcjonować dopiero wtedy, kiedy coś nam podniesie ciśnienie. Dlatego na przykład mój ojciec całe życie pije kawę. Może też dlatego ja nie piję – nie chciałem tego uzależnienia.
Niskie ciśnienie tętnicze nie wydaje się problemem, ale powoduje szereg psychologicznych konsekwencji. Na przykład gdy mamy niskie ciśnienie, wszystko nas boli, nic nam się nie chce, a także widzimy świat w czarnych barwach. W rodzinie ojca większości jego braci twierdziła co najmniej dwa razy dziennie, że to już koniec, i że czują, że niedługo pociągną. Co stoi w sprzeczności z faktami – wyrośli w wiosce na wysokich wzgórzach, gdzie do tej pory nie ma asfaltu (położono zdaje się płyty betonowe), a kamienista ziemia była im przez całe życie kamieniem u szyi. Krowy szło się pasać boso, codzienne jedzenie to brukiew. Cała rodzina niezwykle wytrzymała, dożywała w dobrym stanie fizycznym późnego wieku.
Odkąd pamiętam ojca – wyprzedzał wszystkich z tempie pracy. Choć niewielkiego wzrostu, dość szybko poddawały mu się styliska łopat czy siekier, nosidła wiader, a w ostatnim czasie – kółka kosiarek do trawy, które nie wytrzymywały jego tempa pracy.
Gdy miałem 10 lat rodzina jeździła na wakacje z funduszy uzyskanych ze zbioru agrestu. Mieliśmy tego mnóstwo w ogrodzie. Na początku wakacji ojciec, wujek, babcia, dziadek, ale też ciotka i mama (mieszkaliśmy w domu trójrodzinnym, trzypokoleniowym) po powrocie z pracy o godz. 15:00 zasiadali do krzaków agrestu. Wiaderka i skrzynki wypełniali zielonymi kulkami, zawożonymi potem do punktu skupu. Wieczorem ojciec czasem podsuwał mi palce i igłę, zaciągał pod silną lampę i mówił – wyciągnij mi ten kolec, bo sam nie dam rady. Palce u dłoni miał ponabijane igłami agrestu. Rwał agrest w takim tempie, że nie przejmował się kolcami.
Wracając do ciśnienia (tętniczego) – dopiero zadania podnoszące nam ciśnienie sprawiają, że jesteśmy pracowici, zaangażowani. Przy niskim ciśnieniu – leżymy, lenie; narzekamy na rozmaite bóle, nie widzimy sensu życia i mamy przeświadczenie, że za chwilę umrzemy.
W świecie, w którym coraz mniej pracuje się fizycznie, a coraz częściej – umysłowo i emocjami – jest nam trudniej. Nastręczają się niezbyt pozytywne podniety ciśnienia. Oczywiście, pozytywnie działają: zachwyt, szczęście, zaciekawienie. Ale, niestety, skuteczniej ciśnienie podnosi złość. Nie ma to jak natknąć się na absurd – w urzędzie, w pracy, na ulicy, gdziekolwiek. Kiedy zobaczymy absurd, nasze ciśnienie wreszcie rośnie do poziomu normalnego, myśli zaczynają się klarować, pojawiają się wnioski i rozwiązania problemów. Układanka tego świata zaczyna mieć sens. Nie ma to jak spotkać idiotę, który mówi nonsensy. Im większe emocje, tym lepiej pracuje nasz mózg. No niestety. Wściekłość – ach! – ależ ona rozjaśnia życie!
Te obserwacje i płynące z nich wnioski nie są chlubne. Od czasu, kiedy zorientowałem się w czym rzecz, próbuję podmieniać złe emocje na dobre. Ale okazuje się, że dobre czy złe – emocje są bardzo męczące. Wszystko jedno, czy te silne, czy słabe (nie wiem nawet, czy jest sens ich stopniowania), bo te subtelniejsze wywołują jeszcze większe wrażenia. Jestem w sytuacji bez wyjścia. Marzeniem byłoby wzorować się na ludziach, którzy potrafią spokojnie analizować tabelki (jak moja dziewczyna). I czasem to się udaje, ale na krótką metę. Dobre i to, ale nie mam długich perspektyw na zasadniczą zmianę siebie (spójrzmy prawdzie w oczy – 3/4 życia za sobą)(zresztą już czuję się tak, jakbym po południu miał nie żyć).
Powracając do emocji, tych dobrych – jest ich bardzo dużo, wręcz przesyt. Choć początkowo wywołują uczucie szczęścia, później pozostawiają większe zmęczenie. Wiele fantastycznych emocji płynie z kontaktów z ludźmi, więc je także powinienem ograniczyć. Przepraszam Was, jeśli to źle brzmi, ale pomyślcie – ostatecznie to i tak dla Waszego dobra. Piękno trzeba umieć sobie dawkować, podobnie jak absurdy tego świata 🙂
(wpis został umieszczony w kategorii „Czy to żartem czy serio) (poniżej – przykład sytuacji wywołującej silne emocje pozytywne)
Stanisław Słowiński i Tomasz Kukurba podczas koncertu na Letniej Scenie Radia Kraków 2023, fot Piotr Kubic.
Szukam formuły na siebie, na swój wizerunek, zachowanie. Jest to związane ze zmianą w wyglądzie. Przez wiele lat wyglądałem dość młodo, teraz pozostaje z tego już coraz częściej tylko mimika, ruchy, żarty, anegdoty. Twarz coraz bardziej pomięta, zmęczona, brzydka. Jest taki próg, za którym wygląd człowieka staje w sprzeczności z tym, co robi i mówi. Wtedy pojawia się śmieszność, politowanie, wręcz odraza.
Z wiekiem nasilają się również inne cechy – gadatliwość. Człowiek ma coraz więcej do powiedzenia i to głównie o przeszłości. To jest zrozumiałe, zwłaszcza wobec faktu, że ten człowiek zdał sobie sprawę, że życia zostało mu coraz mniej. Więc coraz częściej wraca do tego, co było. Ale przypominacie sobie osoby, które ciągle opowiadają o czymś, o kimś z przeszłości? I co, fascynujecie się tymi opowieściami? Być może. Ale do czasu.
Jest sposób, żeby wyrzucać z siebie słowa a nie stać się namolnym – np. pisać. To o wiele lepsze niż obserwować, jak ludzie usuwają się na bok na odgłos moim kroków lub widok cienia. Pisać, pewnie, można pisać, i nie spodziewać się, że ktoś to będzie czytał. Można sobie stworzyć czytelnika i pisać dla niego.
Cechą szczególną nieco późniejszego wieku jest dokonywanie wielu kolejnych odkryć. Jest ich nie mniej niż w młodości. Tylko że te odkrycia są coraz bardziej zastanawiające (niż cieszące), również – zatrważające 🙂 I coraz mniej jest tych, z którymi można się nimi podzielić.
Czy zwróciliście uwagę jak zmienił się sposób pracy grupowej pod wpływem komunikatorów? Tradycyjne spotkania zespołowe mogą być rozszerzone, czasem nawet zastąpione, poprzez grupę na komunikatorze. Zamiast rozwiązywać problemy podczas „burz mózgów” na fizycznych spotkaniach, można problem rzucić na grupie. Ludzie czytają i nie muszą odpowiadać od razu. Wiadomo, że wiele świetnych rozwiązań przychodzi nie w salach konferencyjnych, ale na spacerze, w wannie, po przebudzeniu rano. Grupa „komunikatorowa” tworzy jakby niekończące się spotkanie, które na bieżąco rejestruje problemy i je rozwiązuje w miarę możliwości. Oczywiście – ważne jest ścisłe ustalenie terminów, ale tak było zawsze, nie tylko w przypadku pracy rozproszonej.
Jest w tym inny problem – przenikania pracy zawodowej z życiem prywatnym…
Celem artysty jest wywołanie wrażenia. Wywołanie tak, aby wciągnąć, pochłonąć odbiorcę zanim on zorientuje się, że jest wciągany i pochłaniany. Jest to możliwe dzięki konstrukcji mózgu, w którym połączenia nerwowe zajmujące się uczuciami działają o wiele szybciej niż połączenia związane z myśleniem (np. Kahnemann, „Pułapki myślenia”).
Tak więc konstruowanie dzieł tak powinno przebiegać, by zaskakiwać. No niestety. Ale ktoś powie – ileż można zaskakiwać, już wszystko zostało powiedziane, pokazane, wyjaśnione, przeżyte przez masy ludzkie na przestrzeni dziejów i globu.
Ale nie. Bo najprostsze odruchy, instynkty, są nieczułe na to, co było. One rezonują ciągle, zwłaszcza te najsilniejsze. A najsilniejszą emocją jest strach. Uczucie pierwotne i nieusuwalne, mimo wszelkich starań, treningu, medytacji, modlitwy i tak dalej. Drugą przemożną siłą jest pożądanie, głównie seksualne (patrz np. spektakl „Testosteron” Saramonowicza). Trzecim, które gdzieś tam pałęta się wokół dwóch pierwszych, jest zachwyt. Zachwyt również może obezwładnić totalnie. Uwaga na zachwyt! Wydaje się piękny, dobry, nieszkodliwy. Ale to właśnie w jego sidła łapiecie się niezliczoną ilość razy oglądając reklamy, widząc nowy produkt (torebkę, sukienkę, samochód), zyskując nadzieję na polepszenie Waszej egzystencji.
Teraz uwaga – uważajcie bardzo na twórców, którzy potrafią połączyć w jednym dziele zachwyt + strach + pożądanie. Wtedy my, odbiorcy, jesteśmy załatwieni dokumentnie.