Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.
Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.
Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?
Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…
W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.
Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…
Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?
Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.