Przy przystanku, który jest koło cmentarza, ciągnie się mur. Cmentarz wznosi się na zboczu pagórka (bo teren jest pagórkowaty), a przy samym przystanku mur schodzi w dół, odsłaniając stojące za nim, powyżej, mogiły. Za nimi wyrasta wielka kaplica, z dzwonnicą. Czekając na autobus i patrząc z dołu, można ocenić, że właśnie dzwonnica góruje nad cmentarzem, ale nie do końca jest to prawda. Bo cmentarz i cały obszar porośnięty jest niemłodymi już, ale wysokimi drzewami.
Trzy z nich stoją akurat tak, że patrząc z przystanku można mieć wrażenie, że konkurują z wieżą. Są starawe i jedno przed drugim – bardziej zniszczone. Przetrzebione, iglaste gałęzie wyrastają nieregularnie i wąsko, jakby chowały się przed wichurami, które tutaj przecież się nie zdarzają. Jakby nadłamywał je ciężki śnieg i lód, ale i tego tu nie widziano. Strzeliste, potargane drzewa wkrótce obejmie plan wycinki.
Dmuchnął lekki powiew, zatańczyły z powietrzu drobniutkie igiełki śniegu, przybyłe nie wiadomo skąd, w tym ostrawym mrozie. Przesłoniły lekko zmartwiałe drzewa, a przechodzień, który właśnie zadarł głowę do góry i objął je wzrokiem, i dumną dzwonnicę, mógłby odczuć, że wcale nie czeka na przystanku na autobus. I nie pojedzie zaraz do pracy by wykonywać codzienne obowiązki.
Przeciwnie. Byłby przez mgnienie oka pewien, że oto stoi na granicy lasu i kosodrzewiny, a w powietrzu wirują płatki zmrożonego śniegu, zdmuchnięte ze szczytów skalnych. I te wysokie, stare i zniszczone drzewa, które wydają się jak na wyciągniecie ręki, są tak samo niedostępne, jak granie łańcuchów górskich, tak wyraźnych na tle nawet chmurnego nieba, gdy zadrzeć głowę.