Dzieci usypiają, a ja je głaszczę. Głaszczę po czym mogę, co wystaje poza kołdrę – po czole, policzkach, po ramieniu. Chwytam za dłoń. Pamiętam, tak głaskała mnie mama. A mamę głaskała pewnie jej mama. Czy tata głaskał, raczej nie sądzę.
Głaskanie na dobranoc ma w naszej rodzinie tradycję. Głaszczemy i już. Córka przyjęła to od razu ze zrozumieniem. Syn nie bardzo lubił, kiedy go głaskał ojciec, czyli ja. Ale nie miał nic przeciwko temu, żeby głaskała go mama. Lecz w końcu i do głaskania ojca się przyzwyczaił, choć przez pewien czas zachowywał się tak, jakby nie chciał być głaskany, ale jednak chciał. W sumie nie miał innego wyjścia, jak się przyzwyczaić, a nawet polubić. Tradycja to tradycja, u nas w rodzinie się głaszcze.
Teraz, po latach przyzwyczajania, dzieci akceptują głaskanie. Pierwszy usypia syn, to jego równy i zdecydowany oddech rozlega się w pokoju dzieci. A mimo tego, że już śpi, jego dłoń delikatnie odpowiada na głaskanie i zaciska się nawet na dłoni rodzica.
Córka usypia trudniej. Nie wiadomo do końca, czy głaskanie jej pomaga czy przeszkadza. Ale głaskana – tuli się, podnosi do góry barki, rozciąga usta w szerokim uśmiechu i roziskrza oczy. Rzeczywiście, to nie musi pomagać w zasypianiu.
Wreszcie śpią oboje. Mogę już nie głaskać, ale jeszcze przesuwam dłonią – na ich głowach wyczuwam włosy, na dłoniach wyczuwam różnice skóry – chłopak ma delikatniejszą, a córka twardszą. No dobrze, obowiązek spełniony. Kończę głaskanie na dzisiaj, wychodzę i przymykam drzwi.