Dziś było ostre, późnojesienne słońce. Przez szybę busa, która jest przyciemniona, krajobraz tracił część ciepłych kolorów, jakby w programie do obróbki zdjęć przesunąć suwak temperatury w stronę niebieskiego. I jednocześnie – podciąć innym suwakiem cienie, by straciły część szczegółów.
W podkrakowskiej miejscowości większość domów wygląda współcześnie. Nie są to „domostwa”, gdzie rzucając okiem na podwórko widać, że ktoś ma jeszcze cokolwiek do czynienia z „rolą”, „uprawą”, „hodowlą”. Wymalowane na jaskrawe kolory domy kiedyś nazwano by z powodzeniem „willami”, dziś nie są niczym szczególnym. Na płotach reklamy – handel sadzonkami, usługi koparką, fryzjer, salon okien i drzwi.
Na zakręcie, w dolinie, stoi „domostwo”. Bus jedzie szybko, rzut oka zatrzymuje w pamięci taki obraz: budynek, ale nie mieszkalny, raczej gospodarczy. Niewytynkowany, parterowy, z dwuspadowym dachem krytym eternitem. Kolory ścian mieszają czerwoną cegłę i popielate pustaki. Przy jego rogu stoi człowiek około pięćdziesięcioletni. Opiera się na widłach i patrzy przed siebie. A tam – sterta ściętych gałęzi – krzaków, a może niewielkiego drzewka – spomiędzy których sączy się w górę wijąca szarfa szarego dymu. Późnojesienne słońce wydobywa z tego zwykłego widoku, na skraju domostwa, dość nasycone kolory, choć przecież prawie żadnych kolorów w tym obrazie nie ma. Bo jaki może być kolor grubej czapki z nausznikami, którą mężczyzna ma na głowie. Zresztą – może jej nie miał, tylko tak mi się wydawało, bo pasowała ona do „domostwa”. Bus jechał dalej, i za budynkiem, za jego rogiem, za człowiekiem w roboczym, wiejskim ubraniu, za kupą chrustu i jeszcze po trzydziestu metrach, rząd wysokich i cienkich drzew otaczał zielone wody rzeczki, które były zielone tylko w późnojesiennym, silnym promieniu słońca. Pnie rysowały się nadzwyczaj plastycznie, choć przecież w gęstwinie, w dodatku ustawione zygzakami, jak to w dolinie.
W tym obrazie, nie pasującym do podmiejskiej miejscowości około nobliwego miasta, jedno nie daje mi spokoju. Okno w owym budynku było nadzwyczaj czyste. Tak czyste, jak prawie nigdy nie są okna w wiejskich budynkach gospodarczych. Nikt nie zawraca sobie głowy, by te okna czyścić, bo to nie tylko nie ma większego sensu, ale tego sensu nawet nikt nie ocenia. Tak więc czapka z nausznikami już mogłaby być, palący się chrust i człowiek bliski pięćdziesiątki oparty na widłach, wpatrzony ni to w płomień, ni w dal, zabałaganione zeschłymi badylami pole i rzeczka – wszystko się zgadza. Ale przezroczyste okienne szyby… są jak nie z tego świata. Może tylko zdawały się czyste, w ostrych promieniach prawie zimowego słońca.