Dziś byłem w pracy po południu. Chodziło o sfotografowanie dwóch wydarzeń – jeden ze spektakli zagraliśmy dziś po raz pięćsetny (zdjęcia z „wręczenia” – tutaj). Drugie – premiera „klasyki” – Idiota Dostojewskiego (zdjęcia tutaj). Pierwsza refleksja – w trzy godziny po zamieszczeniu tych postów, farsę „lubi” prawie pięćdziesiąt osób, a Dostojewskiego – pięć. No dobrze – przecież ten nowy spektakl jest grany dopiero pierwszy raz, bo to premiera, więc nikt nie zdążył go jeszcze polubić. Za to komedia jest grana po raz pięćsetny – to co innego. Niemniej jednak oceniam, że niewielkie są szanse, by Idiota osiągnął 500 wystawień…
Popatrzcie na komentarze. Szalone nożyczki to „wspaniały spektakl”, „uwielbiam”. A czy ktoś uwielbia Dostojewskiego? Znów przesadzam, wiem, i gram wam na nerwach.
Ktoś pytał mnie, czy oglądałem spektakl premierowy. Otóż – nie oglądałem. Dlaczego? Bo widziałem go dwa razy, trzy miesiące temu. I prawdę mówiąc – wystarczyłby mi raz. Raz, żeby zrozumieć, o co w nim chodzi, i by nie epatować się nim więcej. Bo to boli. Mimo, że pracuję w teatrze piętnasty sezon, nie potrafię beznamiętnie oglądać spektaklu. No chyba, że go nie oglądam, nawet jeśli go realizuję dźwiękowo, co jest możliwe. (Podobno nawet dyrygenci, podczas koncertów, które są powtarzane dziesiątki razy, zamiast partytury mają przed sobą otwartą jakąś powieść, żeby jakoś przetrzymać te repetycje.)
Tak więc doszedłem do tego, że jeśli nie muszę, nie wystawiam się na działanie idei reżysera na moim sercu i duszy. Nie umiem się zdystansować i nie przeżywać. A czasem raz, dwa razy, mi wystarczą, by dobrze zapamiętać, o co chodzi.
Może dlatego taką głupotę, jak Szalone nożyczki, czasem jeszcze oglądam, podnosząc wzrok znad książki. Ale Dostojewskiego – raz mi wystarczy, bo dobrze zapamiętać, na długo. Czy w tym tkwi frekwencyjny i kasowy problem klasyki?