Mam wrażenie, jakby ze wszystkich rzeczy, które mi się trafiły w życiu, połowa z nich nadeszła nie wtedy, kiedy powinna.
Nauka historii, ze szczegółami, jakimi karmiono nas w szkole podstawowej a potem średniej, to w 80% było jak grochem o ścianę. Co ja z tego mogłem zapamiętać, a co tak naprawdę zrozumieć?
Podobnie literatura. Poematy, powieści, analiza strukturalna – co ja z tego pamiętam…? Ale i tak nie o to chodzi, by pamiętać. Chodzi o to, by to przeżyć, poczuć. Czy coś czułem? Tak, na pewno, ale o wiele za mało. Nie miałem szansy czuć wiele. A i tak to, co czułem, było często inne niż to, co powinienem czuć – według programu szkolnego.
Teraz przyszło mi zbliżyć się do Lermontowa. Co ja wiem o nim ze szkoły? Sądzę, że nic. Sięgam do historii i myślę, że tylko dzięki zbiegom okoliczności (np. kupionej dziesięć lat temu, przez przypadek, opasłej „Historii Świata”) i niewyjaśnionemu, osobistemu zainteresowaniu, jestem w stanie wyobrazić sobie okres historii, w której żył Michaił, wraz z ówczesnymi prądami, fascynacjami, lękami, oczekiwaniami.
Nie wiem, może to moja osobista cecha, że błyskawicznie ulatuje mi z pamięci to, co nie wiąże się z pewnym moim wewnętrznym poczuciem sensu. W czasach, gdy byłem nastolatkiem, nie widziałem sensu w tym, co próbowano mi wpoić. Zresztą wątpię, czy rzeczywiście ktoś tak naprawdę próbował. Należało przerobić program i tyle.
Tak więc czy nie był to czas stracony? Czy zamiast siedzieć w ławce szkolnej i łapać się tego, czego moja dusza nie chciała się za nic w świecie łapać, może zamiast tego należało robić coś zupełnie innego? Na przykład podróżować, być wśród różnych ludzi, widzieć ich zmagania, emocje, nadzieje. Tak mi się wydaje, że wtedy potrzeba np. historii i literatury przyszła by o wiele szybciej…