Już druga burza przeszła dziś nad nami. Nawet nie wiem, z jakiego kierunku. Czy z zachodu, zza wysokich drzew na końcu ogrodu. Może z północy, ponad mogiłami cmentarza. Ale nie pamiętam burz nadchodzących z południa lub ze wschodu. Może dlatego, że okna kuchni wychodziły na zachód, i jako dziecko właśnie tam uciekałem, pod skrzydła czuwającej babci.
No jeszcze zgodziłbym się na kierunek południowo-zachodni, tam otwierała się przestrzeń nieba, między wysokim dachem stodoły a wysoką, rozłożystą jabłonką, zasadzoną przy wjeździe na podwórko. A raz, przypominam sobie, burza szła z południowego wschodu, ponad wysokim domem po drugiej stronie szerokiego skrzyżowania. Ciemne chmury wzbierały nad pierwszym w rzędzie budynkiem. Dziś, za jego plecami, stoli całe osiedle domków. I nie ma już wysokiej lipy rosnącej na trójkątnej wysepce, na środku, między schodzącymi się ulicami.
Dziś, po południu, zaczęły szumieć liście. Jest taki moment, przed którym jest jeszcze cisza, choć oczywiście o tym nie wiadomo, dopóki nie zacznie szumieć. To nie wiaterek, jaki błąka się czasem wśród upału, to coś na tyle innego, że może i niewiarygodnego. Zwłaszcza, gdy uda się nie przegapić jego narodzin, i wiadomo dokładnie, że właśnie teraz, trzy sekundy temu, powstał on, ten, którego nie słyszeliśmy od tygodni (nagle zdajemy sobie sprawę).
Okno naszej obecnej kuchni wychodzi na wschód. Babcia, kiedy żyła, zawsze mówiła, że nie chciałaby mieć okna kuchni wychodzącego na ulicę, bo „łatwo można się zapatrzyć, a na piecu wtedy kipi”. Nas, małych, rzecz jasna, bardziej interesowały przejeżdżające samochody. A dziś, gdy zacinało deszczem, nawet chyba nie przejechał żaden samochód. Zresztą nie wiedzieliśmy, że zacina, dopóki nie wyjrzeliśmy na drugą stronę domu, właśnie na zachód. Stamtąd wiało, unosiło całe fale kropel i uderzało nimi po szybach…