Ciągle jeszcze myślę o dzisiejszej wizycie na basenie. Będąc już w wodzie dostrzegliśmy (Beni i ja) wychodzącą z szatni koleżankę Beniego. Szepnąłem mu do ucha (a siedzieliśmy w jacuzzi): jak ma na imię? Amelka.
Pamiętam ją od pierwszych dni, gdy maluchy, zostawiane na siłę przez rodziców, chlipały na kolanach przedszkolanek. Ten okres już minął. Ale Amelka od zawsze miała twarz dorosłej osoby. Na czym to polega? Muszę jeszcze nad tym pomyśleć. Dość, że dziś na basenie była w towarzystwie dużo starszej siostry oraz babci.
Do Amelki próbowałem zagadać, gdy już w czwórkę grzaliśmy się w bulgoczącej wodzie. Lecz ledwo zadałem pytanie i minęły może trzy sekundy, odzywała się babcia, tonem upominającym, instruującym, wyjaśniającym, zachęcającym. Patrząc, jak dorosła twarz pięcioletniej Amelki zastanawia się nad odpowiedzią, i jak raz po raz przerywa jej tok myślenia oczywista babcina oczywistość, sam dziwiłem się sobie, że jeszcze nie buchnąłem wściekłością. (Dziękuję tu wszystkim, na których mogę się wzorować, by nie okazywać na zewnątrz tego, co mam w środku.)
Nie, nie jestem święty. I dziś złapałem się na tym, że mam dla własnych dzieci nieustające instrukcje, upomnienia, wyjaśnienia, polecenia, zachęty i tak dalej. Że już zapominam, jak brzmi mój głos, zwracający się do nich tak po prostu. Że zmieniam się w nadświadomego swojej misji policjanta, który nawet nie patrzy spokojnie w twarz dziecka, lecz od razu wszystko wie.
Popatrzeć w twarz Amelki, uśmiechnąć się i zaraz spuścić oczy, by nie wkroczyć zbyt mocno….