Czuję dystans do publicystyki. Przez ponad pół roku śledziłem TOKFM i pisałem tam aktywnie bloga. Teraz czuję zrezygnowanie, mam wrażenie, że cała ta dyskusja o wydarzeniach w Polsce jest nakręcana w wąskim gronie komentatorów i publicystów. Zespół dziennikarzy co rusz dorzuca do tygla kolejny news kreowany na sensację, która nie tak często jest sensacją wartą komentowania.
Lecz tłum oburzonych zabiera się za przetwarzanie newsa, rozpatrywanie go z różnych stron. Niestety, te strony wydają się już od dawna ustalone. Odnoszę wrażenie, że wiadomo raczej, kto i co napisze. I drugie wrażenie – że niewiele to zmienia w skali społeczeństwa. Czyli jest to zabawa niszowa, klubowa bym powiedział, pasjonatów, którzy niezbyt się przejmują tym, czy ktoś spoza kręgu ich zrozumie.
Lecz co jeszcze bardziej męczące – to język publicystyczny, wykształtowany, sprawny, wypływający niemal automatycznie spod palców stukających w klawiaturę. Ten język pełen ogranych już zwrotów retorycznych, sztucznie skomplikowany, zapętlający się sam ze sobą, stwarzający samą formą wrażenie doniosłości i racji. Ale to tylko nadęcie, które jednak często wydaje się nie do przekłucia.
Może to moja tęsknota za literaturą? Wspominam Etgara Kereta. Jego opowiadania fascynują mnie tym, że brak w nich uogólnień, analiz wyrażonych na poczekaniu. Ludzie z krwi i kości, naszkicowani tak, że czuje się ich każde ścięgno, widzi wyraźnie każdy grymas twarzy, porażają swoją bliskością. Domową awanturę potrafi opisać tak, że na jednej zadrukowanej stronie otrzymujemy obraz całego społeczeństwa, wraz z jego głównymi problemami.
Publicysta jest jak krytyk (literacki, teatralny itp.) Ogranicza go poruszany temat. Musi też być odpowiednio wyrazisty, zająć określone stanowisko, i najlepiej, aby nie było zbyt subtelne, bo nie zostanie zrozumiany.
Literat może być zupełnie wolny.