Czasem się zastanawiam, jak to będzie, kiedy będzie coraz gorzej. Ze mną. Mam na myśli tę ostatnią prostą, zmierzającą do końca. Takie sobie snuję przypuszczenia, że może ten diabetes mellitus mnie rozłoży, oczywiście powoli, ale nieubłaganie – w pewnym momencie stanie się jasne, że to koniec. Jasne – niejasne, zależy dla kogo. Pewnie będą mnie chronić przed tą informacją, a tego bym im nie wybaczył do śmierci.
Robię w pamięci listę rzeczy, których boję się najbardziej. No nie ma sensu ich tu przytaczać. Niekiedy wyobrażam sobie, że mój syn, dorosły, stoi nade mną, a ja leżą na łóżku i nie mogę się ruszyć, może go nawet nie widzę.
Może być też nagle. Nie tak mało ludzi marzy sobie, że chciałoby właśnie tak – nagle. Dziadkowi prawie się udało. Załatwiał w mieście jakieś sprawy i padł, rozmawiając z kimś. Wezwano ambulans, zawieziono na oddział reanimacji. Żył jeszcze kilka tygodni, ale chyba o tym nie wiedział. Czyli to tak, jakby sprawę załatwił od razu.
Lecz przecież sam byłem już bliski, i nawet szybszy niż dziadek. Lekarze nie od razu się pokapowali, i już nie tak wiele brakowało, a w dwadzieścia cztery godziny byłoby po mnie. Tak więc zadatki na tego typu spektakularne zakończenie żywota mam. Pozostaje może trochę poćwiczyć.
Piękny byłby koniec w górach, tak sobie myślę. Lecz muszę patrzeć prawdzie w oczy – jest to koniec mało realny, bo zakłada, że będąc prawie pewnym zbliżającego się końca miałbym jeszcze tyle sił, żeby dotrzeć do gór. Nie mam ich pod ręką, w tym sęk. No więc np. taki scenariusz – badanie wykazuje złośliwego lokatora, lekarz mówi – ma pan miesiąc, oczywiście spróbujemy co się da, tego i owego i tak dalej. A ja już go nie słucham, tylko daję w długą, na dworzec, do autobusu, albo do pociągu, i do Zakopanego. A tam co? Chyba najlepiej kolejką linową na samą górę, na Kasprowy. Bo przecież wyjść piechotą nie dam rady, nawet teraz bym nie wyszedł, taka jest prawda.
No i nie wiem, czy to się może udać….