Wychodził przez drzwi na zewnątrz i usłyszał szum. Nie liści. „Igieł i konarów” – pomyślał. Sam szum by wystarczył za powitanie, liczył też, że poszuka stopami schodów w ciemnościach, lecz ojciec zamontował na ganku czujnik, i skoro tylko wychylił głowę za framugę, zajaśniało światło. „Szkoda, zupełnie niepotrzebnie”. Szum uciekł dalej, poza granicę jasności. Uciekł do ogrodu.
By podążyć za szumem musiał przejść podwórko. Pokrywał je mokry śnieg, tak jak i ogród. Furtka prowadziła w białą przestrzeń, w której wznosiły się zmartwiałe drzewa. Szumiały one, ale i te dalej, wysokie, za kamiennym murem. Szczęście, na ogrodzie nie było czujników i lamp, lecz i tak nie było w nim ciemno. Przylegał do cmentarza, na którym w oddali lśniły podświetlone ściany wysokiej kaplicy. Z innych stron dobiegało światło pojedynczych lamp. Na końcu, za kamiennym murem, za który wyglądnął, świeciły cmentarne lampki, gdzieniegdzie, wśród ukwieconych sztucznie nagrobków.
Szumiały tu wysokie drzewa, rosnące wzdłuż muru. To wśród nich poranił sobie dziecięcą rękę, tak bardzo chciał pracować jak dorośli przy obcinaniu gałęzi. Kilkanaście metrów dalej zaczynała się pustka pól, opadająca w dół i daleko dalej wznosząca się znów, w kolejnym wale jak wielka fala. Wiedział o tym bardziej, niż teraz widział, tam zaczynała się ciemność.
W ogrodzie pozostały jeszcze drzewa sprzed trzydziestu lat. Jedno z nich niosło kiedyś w swojej koronie latawiec, który miał namalowaną na foliowej powierzchni czarną postać – Zappa. Ojciec zawiesił go na czereśni, bo od zawsze walczył z plagą czarnopiórego ptactwa gnieżdżącego się w wysokich koronach cmentarnych drzew. Ptaki obżerały owoce. Ojciec zawiesił latawiec bez pytania, ale przeszło to bez większej przykrości. Latawiec przetrwał zimę, i choć podarty i wypłowiały, dotrwał do następnego lata.
Przyciężkawy, mokry śnieg nieco chrzęścił przy stawianych krokach. W niektórych miejscach przecinały go rzadkie tropy, prowadzące w poprzek ogrodu. „Ogród żyje swoim powolnym życiem”, którego ślady są i teraz, o wpół do dwunastej w nocy.
Na ulicę z drugiej strony domu wychodziło się przez małą bramkę. Klucz tym razem lekko przesunął rygiel. Buty były już przemoczone po spacerze w ogrodzie, lekko ślizgały się po asfalcie. Prowadziły do niego betonowe schody, jakoś niezwykle wytrzymałe, niezniszczone przez trzydzieści lat. Po drugiej stronie ulicy był niegdyś spożywczy SAM (niegdyś czyli znów trzydzieści lat temu). W ostatnim czasie szczęścia próbowali w tym budynku różni handlowcy i przedsiębiorcy, ale okolica nie należy do aktywnych klientów. Jedyne, co tak naprawdę handluje, to niezbyt duży market spożywczy.
Pięćdziesiąt metrów poniżej znów schody, tym razem szerokie, z żelazną bramą na ich szczycie. Tej bramy nikt nie zamykał od lat. Chyba kiedyś próbowano ją zamykać, lecz nie weszło to w zwyczaj. Za bramą rozciągała się szersza alejka wyłożona płytami chodnikowymi. Po jej prawej stronie stał nagrobek z dwiema lampami. Podszedł tam. W owalach umieszczono zdjęcia. Na jednym z nich był Przemek, ten sam, którego historii bał się będąc dzieckiem. Jak to dorośli opowiadali – Przemek umierając na białaczkę mówił „mamo ratuj”. Wyobrażał sobie tę sytuację wiele razy. Patrzył teraz na Przemka, a on pozostał ten sam, na zdjęciu, którego nie niszczą deszcze ani mrozy, jak nieśmiertelny i wiecznie młody.
Szumiał tu wiatr, wysoko nad głową, w nagich konarach; szumiał narastając w ekspresyjnym crescendo, i szybko potem milknąc w jeszcze bardziej nagłym diminuendo subito.