za plecami ma piętrowe łóżko, na którym usypiają dzieci. Okno jest na piętrze, wychodzi na podwórko (nawet nie podwórze), zamknięte z drugiej strony budynkiem, będącym kiedyś stodołą. Jeszcze niecałe dwa lata temu miałby naprzeciwko siebie spadzisty dach pokryty dachówką, a teraz, ponieważ dach zamieniono na płaski, otwiera się dalej widok na ogród.
Ale jaki tam, widok, o tej godzinie. Późna jesień, i o wpół do jedenastej w nocy; niewiele przecież widać. Dwie lampy w oddali, których światło przebija się między konarami drzew. Że to konary, to się tylko domyśla, bo przesuwając głową w prawo lub lewo o kilkanaście centymetrów widzi, że lampy nikną i pojawiają się znowu. Z prawej strony świecą lampki na grobach, najbliższe w odległości niecałych stu metrów.
Księżyc blisko pełni, ale to może poświata miasteczka daje aurę nieba. Piętro niżej oglądają telewizję, a może świecą też małą lampkę. Te resztki światła objawiają nieruchomy, ciemny, gnuśny niestety krajobraz. Gdyby spadł śnieg, to zdarzyłoby się coś porównywalnego z cudem, na który wszyscy zdają się czekać.
Siedzi pod uchylonym oknem, wbrew zasadzie, że jako człowiek chorowity już od dziecka, powinien się pilnować. I oczywiście oraz nieodwołalnie, absolutnie nie siedzieć pod uchylonym oknem, gdy temperatura na zewnątrz zbliża się do zera. Uchylił okno dlatego, aby usłyszeć, czy świat na zewnątrz jeszcze żyje.
Żyje słabo. To i dobrze. O tej porze docierają, przez ciszę, odgłosy pociągów ze stacji kolejowej, zza dwóch kilometrów. Zostawił tam dziś swoją dziewczynę, która wsiadła, z bagażem, do wędrującej stonogi. Wsiadła i pojechała łańcuszkiem podróżnym, który zaczął się tak śmiesznie, właśnie tutaj, na przybłoconym podwórku sąsiadującym z ogrodem – milczącym, szarym, nieużytym późną jesienią. Dziewczyna omijała kałuże, idąc w wypastowanych, czarnych, wysokich butach w stronę samochodu. Potem stonoga zawiozła ją do eleganckiego miasta, stolicy. A dalej łańcuszek prowadzi do Wiednia i Kiszyniowa. Ale śmieszne! We wtorek będzie też na chwilę w Kijowie. Śmiać mu się chce, gdy stoi w oknie i czeka po prostu na śnieg, który przykryje zmartwiały ogród. Martwota wtedy nie zniknie, stanie się tylko szlachetna, z akcentem wieczności, może anielska.
Powiew nadchodzący zza okna niesie pierwotną tajemnicę, która szepce: należysz do mnie. Żadna to tajemnica… To oczywistość, że należy do tego powiewu, do tego błota, tej martwoty jesiennej również. Że bliżej mu do nich, niż do rozświetlonych europejskich stolic, klimatyzowanych, hermetycznych pomieszczeń, sterylnych ekranów komputerów, czy kokpitów aut wyściełanych skórą (sztuczną). Należy do kurzu, ziemi, roli, tej gleby, tego wiatru, tego chłodu, tych konarów, z których się wywodzimy. I one prędzej czy później upomną się o niego.
To życie to wycieczka, z której kiedyś powróci – do swoich, do wieczności, do czegoś, o czym myśl nie pozwala teraz swobodnie oddychać. Ale właśnie wtedy oddychać już nie będzie potrzeba.
Boi się? Czy przypuszczałby, że samymi słowami można wzbudzić to uczucie – strach powiązany jednocześnie z zachwytem? Lecz to nie tylko słowa, one są tylko nośnikiem. To uczucie jest w nas…