Wróciłem do mieszkania, w którym bywam sporadycznie. To moje mieszkanie, mojej rodziny. Jest zupełnie puste i pod tym względem tak niepodobne do tego, które znam. Obiecuję sobie, że go nie zaniedbam, jak również nie zaniedbam siebie, co byłoby możliwe z tego względu, że oprócz konieczności chodzenia do pracy i konieczności robienia paru tylko rzeczy, mógłbym się zupełnie oderwać od czasu i rytmu życia. Praktyka wskazuje jednak, że to skończyłoby się ostrą frustracją, bo niczego sensownego nie zrobię, a to co zrobię, nie pozostawi po sobie cienia zadowolenia.
Obecny stan mieści w sobie dwie schizofreniczne strony. Pierwsza – jestem sam, z nikim nie muszę się liczyć, nikomu pomagać, przeżywać jego emocji, nikt mi nie wchodzi w drogę. Druga jest przeciwieństwem pierwszej – na szczęście wiem, że ten stan nie będzie trwał wiecznie. I całe szczęście.
Tak więc jestem sam i to mi się podoba, ale podoba mi się tym bardziej, że wiem, albo przynajmniej spodziewam się, że za kilka dni to się zmieni i puste ściany zatętnią życiem.
To niesamowite doświadczenie, że przechodząc obok sprzętów codziennego użytku – szafek, biurka, pralki, kuchenki gazowej, wieszaka na klucze, półek z zabawkami – czuję tych ludzi, którzy na co dzień ich dotykają, jakby unosili się nieprzerwanie gdzieś wokół. Z drugiej strony – nie ma ich. Albo raczej – są jak zamrożeni, zatrzymani. A to po to, abym ja mógł zebrać się w sobie i ich dogonić – ich emocje, ich życie, któremu zwykle nie mogę dotrzymać kroku. Jak np. dzieci – te kłótnie, radości, fascynacje, niekończące się oczekiwanie na szaleństwa z ojcem, który huśtając je na swoim grzbiecie traci oddech.
Zatopiłem się w pracy. Kończę udźwiękowianie prostych filmików. Komputer je sobie kompresuje, a ja piszę na blogu. Przeszukuję kanały jak Planete, Discovery, i próbuję nie notować reklam, durnych i obscenicznych, w których już tak po prostu mówi się o jelitach, wypróżnianiu, pachach, skórze, paznokciach i włosach. Rety, jak nisko upadamy, nawet jeśli jesteśmy do bólu wypielęgnowani i sterylni.
Chłonę pustkę ścian. Pod tapczanem kupiony wczoraj, tanio, ośmiopak Warki. Przypominacz w telefonie mówi, że skończyło się pranie i trzeba powiesić. Na stole obok pusta patelnia po jajecznicy, talerz z widelcem, miseczka z łyżeczką.
W tym spokoju i bezruchu powraca tylko co jakiś czas myśl, że Beniamin jest w szpitalu w Rumunii. A obok niego – jego matka, dzieli wąskie łóżko. Odwodnił się, bo on, jak zacznie wymiotować, to robi to zwykle przez całą noc. On pierwszy z naszych dzieci,
Polak i Rumun w jednej osobie, sprawdzi tamtejszą służbę zdrowia…
Dobranoc…