Wychodzi przez oszklone drzwi, dziś bardzo ciepło, mijają go te w krótkich rękawkach, ciemnych okularach, o spiętych włosach. Po kilku metrach jest okienko kiosku, tkwiącego w kamienicy, w nim postać z westchnieniem; u jej stóp pęczki kwiatów, zanurzone. Wzdłuż torów tramwajowych ciągnie lekki, chłodny podmuch, przy skrzyżowaniu auta przystają w milczącej ugodzie, chcąc nie chcąc, choć gnane pospiesznie. Dalej znów kiosk z kwiatami, starsza kobieta podnosi i odwraca wolno głowę; ławki wzdłuż alejki dla tych, którym dziś się nie spieszy, by posiedzieć w sitowiu gorących, oślepiających promieni i drgającego kontrastem, listnego cienia.
Puenty nie ma. A dokąd a dokąd a dokąd, na prost, starą prawdę już dawno dziecięcy wiersz; puenta może na chwilę, bo wokół, i z przeciwka, wciąż nowe postaci, wąsaty pan z dzieckiem, dziewczyna w przyciasnej spódniczce, rowerowy goniec z pizzą, przystępujący z nogi na nogę żebraczek, mechaniczna ręka ze szkołą języków, wyciągnięta nagle, zamyślony policjant na tylnym siedzeniu, smyczkowy tercet, i nóżka wiolonczeli oparta między kostkami bruku.
Nieobjęty potok czasu to strumień ludzi, szeregi twarzy, z których jedna, może dwie szły chwilę obok; odeszły gdzieś, obok znów inne, podobne, nie takie same. Na tle rozgrzanych słońcem murów kamienic.