Dworzec. Stanowiska dla autobusów. Ostatnie w rzędzie – jeszcze puste, z grupką czekających, może piętnastu. Nuda, dreptanie w miejscu, zamyślenie szarego jesiennego, nijakiego, ohydnego, zaściankowego, wieśniackiego dnia. O! Wreszcie! Sennie podjeżdża autobus. Manewruje. Wciska się do końca w wyznaczony mu rękaw. Pasażerowie cisną się do drzwi. Drzwi trudno otworzyć. Ktoś musiałby ustąpić. Ja…? Trwa milcząca, drepcząca, falująca medytacja, a twarze – nie patrzące na inne twarze. Twarze patrzące gdzieś tam przed siebie. Czyżby twarze wzniosłe, natchnione, świetliste, niewinne, anielskie? Drzwi autobusu, jak wielkie ucho słonia, jak odrzwia katedry, rozedrgane wachlują w tę i z powrotem. Wreszcie – uch!! Jakiś "mnich" odpuścił. Kto? A co tam, w tym kłębie…
Oczywiste, tak! W wozie dla wszystkich starczy miejsca! Dlatego rozpoczęło się, a w zasadzie – ciągle trwa – nieme, anonimowe ciśnienie – do przodu! Centymetr po centymetrze, konsekwentnie, nieustępliwie. To tradycja! Nasza! Regionalna zasada! Jak zbiorowa modlitwa wcielona od razu w czyn – wepchać się pierwszym.
Podbiega lekko spóźniona dziewczyna, z rozwianymi, rudawymi włosami. Jeden skręt młodego ciała… Już pod drzwiami! Obok – mniej filigranowa, lecz postawna, nastoletnia brunetka, o jakże rozmodlonym innocent wzroku utkwionym w dal, zdobywa sukcesywnie dystans – raz lewym raz prawym biodrem. Z tyłu został, zrezygnowany dzisiaj – Wacek – oparty na dwóch kulach. Ktoś woła – "proszę państwa przepuście człowieka" – Wacek zaprzecza ręką – nie trzeba, daj spokój, nie mnie, nie dzisiaj… "Przepuście tego na dwóch laskach"! Natchnione twarze rozglądają się. Co? Gdzie? Kule? Jakie? E… gdzie te kule… My tutaj – natchnieni!
No dobra, niech se idzie…