O wpół do dwunastej poddała się Ioana, pracuje nad słownikiem kieszonkowym. Ja – teraz kończę mój dzień pracy. Wokół mnie – spokojne oddechy. Na podłodze – lampka solna – bursztynowy, ciepły kolor. Rzuca cień dziecięcego łóżeczka – na ścianie odbite szczebelki, coraz rzadsze, dłuższe, i zanikające – jakby do nieskończoności.
Nie wiem już skąd wzięte, majaczą mi w pamięci wyobraźni, motywy nieskończoności. Pierwsze zdziwienia w szkole – jak to możliwe, że matematyczna prosta nie ma początku ani końca. Że na tablicy możemy narysować tylko jej kawałek, ale ona biegnie dalej – po ścianie, przebija piętro, przenika sale lekcyjne tam wyżej, później strych, dach i…
Albo granica ciągu, definiowana jako punkt, do którego będzie się on nieskończenie zbliżał, ale go nigdy nie osiągnie. Sprzeczność, zaprzeczenie…? Nic podobnego. A ile takich "sprzeczności", wymagających rozstrzygnięcia, znajdujemy w codziennym życiu. Może najwięcej – w kontaktach z innymi ludźmi.
Myśl moja, do tej pory skupiona nad dość banalnymi problemami (taka praca…), ucieka teraz gdzieś sobie, tak, jak kiedyś uciekałem naprawdę – do pól, choćby zmarzniętych, uśpionych zimowych krzaków, mrozu kilkunastostopniowego i lodowatego światła księżyca. Teraz uciekam myślą…
Uciekam myślą jednocząc się z tymi, którzy uciekają podobnie, którym dobrze życzę…