Dziś realizowałem dźwiękowo próbę i przedstawienie. Nie mogę przy tym nie angażować uczuć… Mam nadzieję, że przynajmniej spektakl jest lepszy dzięki temu. Ale są tego efekty uboczne. Praca uczuciami wymaga np. oderwania się od nich, kiedy "przestają być potrzebne". Mam wrażenie, że następuje jakieś ich "niszczenie", "zużywanie się". Objawy to histeria, przewrażliwienie, chwiejność nastroju. A przede wszystkim – uczucie dużego zmęczenia, którego przyczyn często szukam nie tam, gdzie rzeczywiście leżą.
Przy "graniu muzyki" do spektaklu można postępować według dwóch metod. Pierwsza – gra się ściśle według notatek i zaleceń reżysera i nic ponad to. Tutaj nie jest konieczna szczególna uwaga, po prostu wchodzi się "po tekście", "po geście", "po świetle" lub każdym innym zdarzeniu. Potem jest "głośniej – ciszej – głośniej – ciszej" a następnie "stop – po geście, tekście, świetle" itd.
Drugi sposób – to oprócz uwzględniania nakazów reżyserskich, ciągłe wsłuchiwanie się w rytm słów, dźwięków i w ogóle zdarzeń na scenie, i poszukiwanie miejsca dla muzyki. To jest wyczerpujące, zwłaszcza, że nie zawsze udaje się znaleźć to najlepsze miejsce. Trzeba zaakceptować dysonans pomiędzy rzeczywistością a ideałem, wyobrażeniem, a taka akceptacja jest trudna, szczególnie dla perfekcjonisty.