Wczorajszy dzień spędzony w półśnie. Tygodniowa walka z przeziębieniem przeniosła się do łózka. Na przemian zasypiałem i budziłem się, wygnany od rodziny, w pokoju gościnnym. Oglądałem "Ojca chrzestnego", i film mieszał się z moimi półprzytomnymi przebudzeniami i snem. Dziś cały dzień żyłem w atmosferze tego filmu, słyszałem w głowie zdanie: "nigdy nie mów tego, co myślisz". Czasem łapałem się na tym, że w powierzchowności naśladuję Michaela Corleone.
Wrócili moi rodzice z wojaży, i babcia przekonała się na własnych rękach, że Beniamin akceptuje tylko swoją mamę. Na nic: "Beniaminku, ćśśśś, luliluli", i kołysanie od ściany do ściany. Mała moja satysfakcja – nie jestem ostatni.
Jesieny, bezimienny nastrój wciska się przez okna, firanki. Godzinami postępujący zmierzch, jakby Wszechświat zwalniał i stawał. Na zewnątrz, w powietrzu, jest jakaś intymna wilgoć, wciągana w nozdrza z jesiennym zapachem. Jeśli się przed nimi nie bronić, to nawet są ciekawe. Zresztą cóż pozostaje – reszta może być przygnębiająca.