Wracam z pracy, mam przed sobą 50 minut drogi w ciemności. Jakimś przypadkiem odtwarzacz w samochodzie przeskakuje na "Children’s song". Chick Corea. Z płyty z 1972 roku. To rok w którym ujrzałem światło dzienne.
Słucham tego nagrania, jednego z moich ulubionych, i czuję to. Moje dzieciństwo. Widzę topniejący pod moimi małymi butkami śnieg, z którego woda rzeźbi w nim kaniony na naszym nierównym, ziemistym podwórku. Czuję zapach tego śniegu, widzę odbijające się w kryształkach śniegolodu słońce… Podwórko pokryte małymi kanionami, ja wśród nich, na nich, bez pośpiechu, bez tego, co za moment, za chwilę, za godzinę. Przyszłość nie istniała, bo nie zdawałem sobie z niej sprawy. Podobnie jak przeszłość. Jasne, jaskrawe w słońcu mury domu, mróżę oczy. Tam czas nie istniał. A Chick o tym wiedział…
Ten czas już nie wróci, wydaje się rajem. Wiem wiem, to cecha ludzkiej pamięci. Żyć tym, co teraz, to najszczęśliwsze podobno. I teraz mam obok siebie, a w zasadzie w sobie raj, choć inny, ale ciągle teraźniejszy. Tylko o nim nie zapomnieć… Byle nie zatracać się w przeszłości ani walczyć o przyszłość. Jeśli odpowiednio przeżywasz teraźniejszość, nie musisz martwić się o przyszłość… Przytul bliską Ci osobę, wyłącz komputer, telewizor. Popatrz za okno, nawet jeśli masz tam kolejny blok. Ale ludzie się krzątają, może w kuchni, może czytają książkę w pokoju, może z przyjacielem. Rzeczywistość będzie i tak ciekawsza od tego, co zaserwują Ci w TV. Trudno uwierzyć…? Mnie też często trudno. Staje się jasne gdy wyłączą prąd…
Ale i tamten dawny raj mam obok siebie – prawie, że namacalny, a na pewno rzeczywisty. W głowie mojej córki, w jej szczęściu i uśmiechu, lęku przed nieznanym, ciekawości zaprogramowanej i pchającej naprzód. W jej płaczu, jej dramatach, wykrzywiających twarz w podkówkę. Mnie wydają się nieważne… A czy moje – są ważne…?
One wszystkie to nic. To po prostu raj.
Ach, a jednak jakże jej zazdroszczę czasem. Niemądrze…