Pamiętam radio, które tata miał przy sobie, w łóżku. Miałem kilka lat, kiedy spaliśmy w trójkę w pokoju – sypialni. Radio było przyciśnięte do ściany, na brzegu tapczanu. Tata spał z tamtej strony. Pamiętam, że mamrotało po cichu – i nie tylko w nocy.
Było dość ciężkie, choć przenośne i na baterie, z rozchwianą gałką włącznika-głośniści. Ten produkt Polski socjalistycznej był zdaje się jednym z lepszych, z wieloma klawiszami, wyciąganą anteną i… rączką, która już się zgubiła…
W wakacyjnych wyprawach towarzyszyło nam. Chyba sześć, albo osiem baterii R-14 mieścił zasobnik, porosły zaciekami wyschniętego kwasu. Tamte baterie, wtedy nikt nie słyszał o alkalicznych, zanim jeszcze wydały ostatnie tchnienie, już zostawiały po sobie lepką krwawicę.
Chyba nie dziwiłem się temu zwyczajowi zasypiania przy odgłosach ze świata. Mama też się nie dziwiła. Radio było tam od zawsze. Tata używał tylko jednej stacji, na jednej fali. Dwieście dwadzieścia metrów, pierwszy program polskiego radia. Kiedy odkryłem dużo większe możliwości tego tranzystorowego miasteczka, sfukał mnie, że mu przestawiam fale.
Ale pamiętam – zwłaszcza krótkie fale – małe drgnienia gałki powodowały przeskok kilku stacji, z tajemniczym świergotem. Zaszumione ludzkie głosy, ledwo rozpoznawalne muzyki – sprawiały wrażenie, że tutaj oto zbiegają się nici z prawie całego, niewiadomego, wielkiego świata. Oto ktoś, w środku nocy, siedzi gdzieś daleko, i mówi do mikrofonu, w nieznanym języku… nie wiedząc, czy ktoś go w ogóle słucha… Tutaj mały Polak – przez przypadek – przedzierający się przez dziesiątki stacji…
Do dziś – pozostała we mnie ta chęć – uczestnicznia w czymś… Dziś jamnik gra w kuchni, program drugi wraz z rozważaniami, z których docierają do mnie jedynie bełkotliwe sylaby. Nie rozumiem, ale jestem ich częścią. Częścią pulsującego gdzieś życia.