Z okna pokoju, na piętrze, mogę obserwować cmentarz i palące się znicze. Nie są tak blisko, ich światło prześwituje przez gałęzie, konary ogrodu. Ale to wystarczy. Misterium dzieje się. Ogniki zapalone przez ludzi, przez pojedynczego człowieka, każdy z nich, ciągle żyją, od wczoraj. Każdy z nich musiał zostać zapalony przez kogoś, jego ruchem ręki, świadomym działaniem. Znicze nie zapalają się automatycznie, według jakiegoś programu, albo zdalnie, poprzez internet. Ta rzecz pozostaje jeszcze pewna – każdy z ogników, który widzę w oddali, poprzez cienie drzew, został zapalony ludzką ręką.
To jest ulga, to wiara w ludzką sprawczość, w ludzkie działanie, które jeszcze nie stało się wirtualne, którego nie wywołał żaden boot, czyli nikt. Każdy z ogników zapalił człowiek własną ręką, zapałką lubi zapalniczką. To piękne. Osiągnięciem technologii jest fakt, że palą się już drugą dobę, lecz ten rekord mi nie przeszkadza.
Gdzieś tam, za murem kamiennym, cmentarnym, żyje jeszcze coś sprowokowane przez człowieka. Walczy z przeciwnościami aury, która była w tym roku łaskawa. Nie padał deszcz, nie było śniegu, jak przed laty. Pamiętam przecież pierwsze listopady – w mrozie i bieli. Nawet tęsknie za nimi, jak się tęskni za przeszłością, która stała się przeszłością, z samego faktu, że jest przeszłością.
Zaraz zasnę, ogniki będą się palić.