Ankieta retoryczna

Gdybyś w wyborach na wodza państwa miał do wyboru wymienione niżej
osoby, to na jaką z nich Z PEWNOŚCIĄ byś NIE głosował, oraz BAŁBYŚ się
jej jak ognia, włącznie z rozważeniem scenariusza opuszczenia państwa:

– łapówkarz


– nieudacznik

– chamski, nieokrzesany choleryk

– skazany prawomocnym wyrokiem

– kłamca lustracyjny
– marzyciel

– nepota

– niekompetentny dyletant

– kompletny dureń

– paranoik

Odpowiedzi nie trzeba nigdzie wysyłać, głosowanie pozostaje ściśle tajne, a o jego wynikach dowiecie się wkrótce.

Podróż

Wąska niteczka drogi i gdyby się chwilę zastanowić, to niemożliwe, że czterokołowy chrząszcz, w swoim pędzie, utrzymuje się na tej tasiemce – wijącej się wśród drzew, pagórków. Po niej biegną inne chrząszcze, a może raczej szalone biedronki, nie zważając na to, że taki bieg jest szalony i że one są szalone.

Biegną chcąc uciec od wrażenia, że oddalają się od innych, by zapomnieć, że ktoś czeka, bo bardzo chcą, żeby czekał. Żeby znaleźć siebie, ten bieg to ostatnia nadzieja, że to ktoś inny to powie – kim jestem, i co dalej.


Krótki kurs języka rumuńskiego

By uniknąć nieporozumień chciałbym wyjaśnić niektóre sformułowania, które można tu usłyszeć np. na ulicy.

După masa
Będąc na ulicy albo w autobusie w porze południowej nie zdziwcie się bardzo, kiedy usłyszycie powyższe słowa. Nie mają one żadnego związku ani z masażem ani z tylno-środkową częścią ciała. Oznaczają po prostu "po obiedzie".

Fak (rum. fac, np. eu fac)
Rumuni bardzo często używają tego słowa, ale znów nie ma ono prawie nic wspólnego z jego tak samo brzmiącym odpowiednikiem amerykańskim. Oznacza zwykłe "robię", np. "robię pierogi" albo "robię porządki".

Kupa Europiana (rum. Cupa Europiană)
Zbliżają się Mistrzostwa Europy w piłce nożnej i te dwa słowa można ostatnio usłyszeć częściej. Ich polskie tłumaczenie to "Mistrzostwa Europy".


Pamięć

Moja żona właśnie siedzi naprzeciwko mnie w kuchni i mówi (po rumuńsku): "Pamięć, co oznacza pamięć?" Jest z nami cała rodzina – jej ojciec, matka, brat.

Od siódmego kwietnia jestem w Rumunii. Tutaj obchodziłem swoje czterdzieste urodziny, w które zresztą nie wierzę, i tłumaczę je sobie na różne sposoby. Zostałem bowiem na stałe dwudziestolatkiem – beztroskim i nieświadomym tego, że życie upływa i trzeba np. spoważnieć. Poważnieję tylko dlatego, że po prostu nie mam siły być tak energicznym, jak kiedyś, i że to staje się jedynym sposobem na przeżycie. Że często czuję się zmęczony – cukrzycą, tym, że muszę jakoś znosić różne swoje emocje, że wstając rano drętwieją mi na przykład nogi i kręci się w głowie. Ale do "spoważnienia" nie prowokuje mnie w ogóle mój umysł ani sposób patrzenia na świat.

Nie mogę też uwierzyć w to, że pierwszy raz stanąłem w przedpokoju tego mieszkania już szesnaście lat temu, w grudniu. To było jakby wczoraj – mówię "dzień dobry, jestem Piotr i przynoszę wam świąteczne pozdrowienia, a to dlatego, że wasza córka jest szczególną osobą, dla mnie". Tłumacz – mój rówieśnik, Rumun, tłumaczył z mojego angielskiego na rumuński nie czekając aż skończę, równolegle – tak się umówiliśmy – z czego zdał zresztą egzamin na szóstkę, bo wraz z bratem byli świetni na studiach zarówno w angielskim jak i francuskim. A teraz mieszka w Austrii i narzeka na język – a cóż to dla niego jeszcze jeden obcy?

Patrzę na moje dzieci, które snuły się dziś rumuńskimi ulicami, i oglądaliśmy muzeum zoologiczne, dotykaliśmy białego niedźwiedzia i lwa. Wiem, że niedługo wyremontują to muzeum, znikną plamy i dziury w tynku, stare gabloty, okna o wielu skrzydłach do których otwarcia trzeba drabiny, i te kręcone schody – bo są niezgodne ze obecnymi standardami budownictwa, nie mówiąc już o Unii Europejskiej. Ich dzieciństwo porównuję z moim – plaża nad Bałtykiem, Pcim pod Myślenicami, w ciemności dalekie światła na horyzoncie, gdy starą Skodą Octavią (ktoś ją pamięta?) jechaliśmy na kolejną wyprawę. W Polsce.

Rumuńskie ulice były dla mnie kiedyś całym kosmosem, przechodziłem nimi z lękiem, by ich nie naruszyć moimi myślami, by pozostały nietknięte – ja jak w skafandrze kosmicznym nie należałem do tego świata, choć chłonąłem go z drżeniem. Pozostały kosmosem do dziś – nie zrozumiałym do końca, którego trzeba przeżywać tylko nań patrząc, próbując jedynie przeglądnąć na wskroś jak przeszkloną gablotę, pozostawiając go w tym szacunku, że nigdy nie zrozumiem.

W popółnocnej ciszy

W popółnocnej ciszy przejechał pod oknem samochód, szurając, czy mlaskając?, jak wszystkie, może z wyjątkiem mruczących ciężarówek. Ich głos dociera zza rozszczelnionego okna, rezonuje między pustymi ścianami, podrażnia błony bębenkowe. Słyszę. Nie mogę nie słyszeć, a skoro już, to jestem w tej relacji, wplątany, bez wyboru – ja i samochód nieznany, niewiadomy, bezimienny, pojawiający się i niknący jak meteor, przewidzenie. Czy istnieje? Czy go nie ma, a może nie ma w nim kierowcy, który w takim razie nie myśli, nie panuje nad maszyną, nie zmierza donikądś tak, jak nie wyjechał skądś.

W małym miasteczku, takich dziesiątki i setki w tym zakątku placka o nazwie Europa, pełno ludzi, z których każdy inny. Czy inny? Wszyscy kupujący codziennie chleb, urządzający mieszkanie, kłócący się tak samo, tak samo nie pozwalający na zniewagę, na bylejakość choć bylejacy, silący się na życie, na oryginalność. Bezsilni, bo zawsze przeciętni, ciągle znieważani i znieważający, z kimś skłóceni, udowadniający rację, walczący o stopę życia, lepsze jutro, zdrowie, pomyślność, umierający w końcu i bezradnie zostawiający potomstwo, które zaczyna znów od początku.

Nasz nauczyciel chemii, szurnięty – tak można by pomyśleć, choć wtedy baliśmy się myśleć przed każdą lekcją, twardy, bezlitosny, konsekwentny; może chciał uczyć dobrze, może lepiej niż inni, ale wśród dziesiątek i setek miasteczek był tylko klonem, wśród tak samo szurniętych i konsekwentnych. Potem na studiach, niewiele się ucząc, zdawaliśmy chemię z marszu na co najmniej czwórkę, ale czy coś to znaczy? Czy znaczy więcej niż po prostu – że po prostu – został nam w pamięci, jak tysiące jego klonów w pamięci setek tysięcy naszych klonów.

Miasteczek miliony na Ziemi, Morada Nova de Minas, Ngandou, Banda Pir Khan, XiaoXianggou, Srednekolymsk, Jensen Creek i tak dalej, wszystko to choćby w Google Maps. O dziesiątej rano, pierwszej w nocy, drugiej po południu, po obiedzie, przy śniadaniu, ze wszystkimi porami roku, współczynnikami IQ swoich mieszkańców, z humanistami, matematykami, literatami, żulami, rozwiedzionymi, samobójcami i leniami, nowonarodzonymi, zaginionymi, leczonymi psychicznie i na astmę.

Kręcą się wokół ziemskiej osi, o tym nie myśląc, ci na równiku – ponad półtora tysiąca kilometra na godzinę (1), ci na biegunach… nie, nie stoją, bo lecą i to ponad 107 tysięcy kilometrów na godzinę (2)- wraz z Ziemią wokół Słońca. Lecz to tylko niecałe 30 km/s, bo przecież Układ Słoneczny pędzi z prędkością 250 km/s wokół centrum Drogi Mlecznej (3). No i znów, i tak dalej.

I co dalej? Czy nie zostajemy z pustką w dłoniach; zanim odpowiemy, już przychodzi nam zamilknąć.

W piątek, jadąc tramwajem, poczułem, że nie mogę wysiąść, bo stracę przytomność. Dziękuję dziewczynie (czy może – kobiecie?), która kupiła mi bilet i skasowała w kasowniku, a wcześniej pozbierała moje rzeczy, które wysypały się z reklamówki.


Tworzyć czy krytykować

W poprzednim wpisie byłem brutalny, tak, wiem, przepraszam. Tak sobie myślę, że chciałbym zaapelować do tych, którzy chcą coś tworzyć – twórzcie koniecznie! Również zaapelować do krytyków – a może Wy też chcecie tworzyć? Twórzcie! Szukacie twórczości tworząc krytykę? Ufff, "tworzyć krytykę" – do czego dochodzi – zaprzeczam sam sobie! Tak więc – uwaga – albo tworzysz, albo krytykujesz. Sytuacja z gruntu odmienna.

Tworzyć to podejmować ryzyko, odkrywać siebie, wystawiać nagą pierś na ciosy, bezbronną. To szukać i zdobywać (oczywiście, jeśli się uda) tych, którzy zrozumieją choć trochę, nie uznają wysiłków za prężenie nieistniejących muskułów na cienkich jak patyczki kończynach. Zaś krytyk występuje zrazu w pozycji tego, kto jest górą. Natura ludzka (no, może polska szczególnie) wpierw przypisuje rację temu, kto krytykuje. To on jest uznany za znawcę, a już szczególnie ten, kto wskazuje, co jest nie tak i że coś powinno zostać zrobione inaczej.

Niewielu krytyków zdaje się wiedzieć, że i oni mogą się łatwo zdyskredytować. Istota wyjścia na ignoranta nie dotyczy dokładnie tego, że użyje jakiegoś słowa niezgodnie z jego znaczeniem, że pomyli epoki, nurty, nazwiska czy coś tam jeszcze. Istota klęski krytyka polega np. na tym, że skrytykuje do cna, nie pozostawiając suchej nitki. Albo że gdzieś spomiędzy linijek wyniknie, że on nie lubi tego, co krytykuje. Albo że to go nudzi(!). Tak tak, krytyk będzie twierdził, że to nie jego wina, że się nudzi, że to dzieło jest kiepskie i tak dalej. Nie dajcie się temu zwieść, bo to oznacza, że krytyk powinien zmienić pracę.

Może wspomnijmy na koniec o takie prozaicznej rzeczy – krytyk ma kochać to, co zdecydował się krytykować. Ta miłość powinna przezierać spomiędzy splotów i meandrów odniesień, erudycji, zwrotów retorycznych i argumentów naukowych. Bo tylko wtedy krytyka ma szansę w miarę mówić coś o dziele.

Zapach

Zapach schnącego błota to sprawia. Na naszym podwórku – nie pokrytym żadną nawierzchnią, tylko przed laty ojciec z wujkiem wysypali to jakimś żużlem czy czymś podobnym. Więc nie tonie się po kostki, ale i nie można przejść suchą stopą. Kluczymy więc, trochę bo chodniczku, trochę w lewo i trochę w prawo. I planujemy (wszyscy oprócz mnie), że kiedyś będzie tu beton, raczej nie kostka. Ale to plany takie tam.

Zapach sprawia to. To zapach, nic innego, odkryłem. Dopóki schnie, będzie ten zapach, potem gdy obudzi się trawa, będzie inny, a kiedy wreszcie ziemia wyschnie na proszek i przejazd byle dziecinnego rowerka wzbudzać będzie letnie tumany kurzu – zapach zmieni się znów.

Zapach byłby słabszy, gdyby podwórko wybetonować albo pokryć kostką. Na szczęście na kostkę nas nie stać, na beton może też nie, zresztą… Z błota wyszliśmy i w błoto prędzej czy później wpadniemy, co reszta to tylko złuda chwilowa i przyjemność przejściowa. A zapach zdaje się wieczny, jak uczucie – jak miłość, dajmy na to.

Zdjęcia z wczoraj.

Można zobaczyć już zdjęcia z wczorajszej aukcji. Lecz zanim się ona zaczęła, był świetny koncert. Zdjęcia zespołu Jazz Band Ball Orchestra możecie zobaczyć na mojej nowej stronie Twórcy w obiektywie www.tworcy.kubic.info. Mam do tych zdjęć sentyment, to taki jazz, jakiego słuchaliśmy jakieś dwadzieścia lat temu na próbach otwartych Old Metropolitan Band, w klubie tuż przy ul. św. Filipa w Krakowie.


Jan Kudyk

Zaś zdjęcia z aukcji – na stronie www.spn.kubic.info.  Zresztą są tam setki zdjęć z poprzednich spotkań Stowarzyszenia Pomocy Niepełnosprawnym "Bądźcie z nami". Stowarzyszenie obchodzi w tym roku dwudziestolecie.

Synu…

Trudno znieść histerię trzy i pół letniego syna, bo nie mogę mu ulec z jednej strony, a z drugiej – znam i rozumiem go. I to nie z czasów, gdy miałem kilka lat, ale z tych zupełnie niedawnych. O choćby sprzed roku, czy sprzed miesiąca lub sprzed tygodnia. Powody jego i moje są trochę inne, ale to nie ma znaczenia – emocje te same. I jestem w szachu, bo gdybym chciał jego stan nazwać dziecinnym, to uczciwie musiałbym też nazwać ten u siebie. To tylko skala problemu jest inna, ale każda – u niego i u mnie – na naszą miarę. To zadziwiające, jak on i ja jesteśmy w podobnej sytuacji. Bo, będąc dalej uczciwym, muszę przyznać, że ktoś ma prawo, obowiązek, a nawet zrobiłby mi ogromną przysługę, gdyby był dla mnie tak samo konsekwentny, jak ja teraz wobec niego. Tak, dziadkowie mówią, że to bez litości. Ale to nie tak pojęta litość. Bo ja go ściskam, przytulam, mówię spokojnie i mu tłumaczę, naprzeciw jego wrzaskom, w których krzyczy prawdziwa rozpacz, z dna duszy. Mimo niej mówię: "nie".

Czy chciałbym, żeby ktoś zrobił to samo wobec mnie? Jestem w kropce. Muszę powiedzieć: "tak". Robiąc jemu to, co robię, jakbym robił to samo sobie…

Do śmierci…

…jak się przygotować? Dziś wpadła mi myśl – to tak, jak przygotować się do snu wieczorem. Z tym też nie mogę się pogodzić, co dzień prawie tak samo. Jak to zrobić, aby spokojnie zakończyć sprawy dnia, następnie toaleta, przebranie do pidżamki i powolne dojście do łóżka. Potem – jeden ruch – pod kołdrę, westchnienie, przesunięcie wzroku po suficie, wsłuchanie się w szmery, i zamknięcie oczu…