Inspiracja… poprzez – nie!

Inspiracją mogą być nie tylko mistrzowie, świetni nauczyciele, genialne dzieła, albo sympatyczne dzieła, sukcesy, pomysły i tak dalej… Inspiracją mogą być i źli nauczyciele, pomysły spalone, nawet kicz. Wydaje się niemożliwe, ale to się zdarza, taka inspiracja działa. Poprzez frustrację, zawód, potem determinacją, aż do wściekłości. Że jednak warto się postarać, powalczyć, poszukać.

Ach, kiedy coś komuś się nie uda, choć powinno, choć wiele wskazuje na to, że był skazany na sukces, ach gdy myślisz, jak to jest możliwe?, i o co chodzi, że wyszło tak jak wyszło, że nawet trudno opisać słowami, bo gdyby stworzył ktoś obcy… Ale to przyjaciele, ulubieńcy, więcej – specjaliści w swojej branży nie od dziś; gdyby stworzył to ktoś ci nieznany, to nie miałbyś obiekcji oblać strumieniem zasłużonego kwasu błędy aż nadto widoczne. I niewątpliwe! Ale tym, którzy je popełnili, trudno je przypisać, więc umysł poszukuje jakiejś zewnętrznej przyczyny, usprawiedliwienia, nieszczęśliwego splotu okoliczności niezależnego od mnie, ciebie, od nikogo…

Nieważne. Najważniejsze, że biegniesz do domu przysięgając po drodze, że zabierzesz się za jedną rzecz w życiu, za tę, która ci najbardziej wychodzi, że przeczytasz wszystkie książki, które znajdziesz na ten temat, że pójdziesz na spotkania z ludźmi, którzy się tym zajmują, oglądniesz wszystkie wystawy, przetrząśniesz antykwariaty, nawet że będziesz od dziś się wysypiał i założysz zeszyt dobrych postanowień. Wszystko po to, żeby uniknąć poparzenia własnej skóry, choć przez chwilę być dobrym, być uważnym, skoncentrowanym, pokornym, cichym, przeczuwającym radarem najlepsze wiatry i omijając najgorsze miny… I stworzyć jedną, małą dobrą rzecz – dobrą. Nie musi być genialna, ale – świadoma, nieprzypadkowa, wskazująca, że coś wiem, nad czymś panuję…

 

Camping

Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.

Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.

Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.

–––

Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.

Wprawki z dokumentu

Nagrałem materiał wideo o powstaniu „Wolnej przestrzeni” – nowego miejsca, gdzie mogą spotykać się ludzie, którzy nie znaleźli zrozumienia w społeczności, w której dotychczas działali, funkcjonowali. Powstanie „Wolnej przestrzeni” wiąże się z nadziejami, oczekiwaniami, otwarciem nowej drogi – są tu uczucia fascynacji, ekscytacji, wolności, ulgi, wytchnienia, uspokojenia… Ale jednocześnie jest obecne napięcie – czy miejsce zacznie żyć swoim życiem, jak powstanie „Wolnej przestrzeni” zostanie odebrane przez pozostałą część społeczności – czy reszta odczyta to jako separację, odrzucenie dotychczasowych więzi, bunt, dezaprobatę, rebelię.

Przeglądam nagrany materiał. Jak na reportaż, mogłoby coś być. Jak na film dokumentalny – to prawie nic, jeszcze nic. Istota problemu ujawnia się w wywiadach – w tym, co mówią do kamery różne postaci. Do wywiadów dodatkiem mogą być ujęcia z pierwszych zajęć w „Wolnej przestrzeni” – próba zespołu muzycznego, chóru, zajęcia z dziećmi, dyskusja nad tekstem jednego z psalmów.

W momencie, kiedy piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że nie mam opinii drugiej strony – tych, którzy nie byliby zadowoleni z powstania „Wolnej przestrzeni”. Materiał może nadaje się na reportaż, ale nie na dokument, który analizowałby głębiej sytuację.

Z drugiej strony – korzenie problemu sięgają głęboko – u ludzi i w historię co najmniej kilkudziesięcioletnią. Tak więc, tak czy inaczej, gdzieś musiałbym się w tej analizie, w sięganiu do głębi, zatrzymać.

Uczucie, które mam – niewiedzy. Mam materiał, przeglądam go, sortuję, układam, próbuję wyciągać najważniejsze wątki, pojedyncze zdania, które zbliżają się do sedna. Ale czuję, że sam niewiele wiem, może nawet – że nic nie wiem. To przerażające, bo człowieku, co z tego, że opanowałeś jakoś kamerę, jesteś świadomy dziesiątków parametrów, nad którymi powinieneś panować, że jakoś umiesz kadrować, prowadzić go, oświetlić scenę, wiesz jak sensownie nagrać dźwięk, i tak dalej i dalej. Ale chciałbyś być jeszcze reżyserem, który nadaje temu wszystkiemu sens, bez którego cała ta drobiazgowa robota będzie tylko wprawką, zabawą… A innej drogi nie ma, jak stawić czoło własnej niewiedzy i przerażeniu. A nawet zaprzyjaźnić się z tymi uczuciami, powiedzieć sobie – one będą i będą.

Jak to się mogło stać,

że dochodzenie do tak wielu ważnych spraw zajęło tak wiele czasu? Spraw, które teraz są oczywiste i nawet proste. 

Dlaczego jesteśmy skazani na przedzieranie się przez meandry, skoro na świecie jest tak wiele wiedzy i doświadczenia, czasem nie trzeba sięgać daleko. Co stoi na przeszkodzie?

 

splątane schody

Spadł śnieg

I utrzymuje się już trzeci dzień! Cud prawdziwy! Nawet skrzypi pod stopami, ale lekko, nie tak, jak przy większych mrozach. Za to trzeszczą zamarznięte kałuże, cienkie tafelki pokrywające kostkę brukową, gdzieniegdzie pod drzewami, w cieniu, gdzie rzadko zagląda zimowe, i tak liche słońce.

Ale słońce nie takie liche nawet. Przejaśnia się, konary, pnie, gałęzie drzew dostają od promieni kontrastu, zwłaszcza, że jeszcze przyprószone śniegiem.

Śnieg zasługuje na uwagę, jest hitem, przyćmiewając dyskusje nad nowym facebookiem oraz nad sposobem prowadzenia kazań ewangelicznych. Śnieg może być też modlitwą, o której opowiadał mówca, jakiego poprzednio wspominałem. Skoro sam przyznał, że modlitwa nie wymaga słów, tylko uczucia serca, to właśnie to uczucie towarzyszące stąpaniu po lekko zmrożonym śniegu może być chyba modlitwą?

Nie zapytam mówcy, nie tylko dlatego, że już odjechał i może gdzieś daleko znów mówi kazanie o modlitwie. Nie zapytam, bo czuję, że nie zrozumiałby mojego pytania, a na jego sprecyzowanie nie miałbym czasu. Bo mówca przerywa po dwóch zdaniach, które od kogoś usłyszał i przejmuje inicjatywę. Mówca również w rozmowie ma zwyczaj budowania zdań wielokrotnie złożonych i prowadzenia wątku, który nie kończy się po minucie, co sprawia, że i jego rozmowy stają się wykładem, kazaniem.

Mówca i w rozmowie czasem zadaje pytanie, które jednak ma skierować rozmowę na jego tory myślenia, czyli jest pytaniem retorycznym. Mówca to głosiciel prawdy, którą ma sformułowaną. Wszystko jest wyjaśnione, nie ma miejsca, potrzeby, na prawdziwe pytania i wątpliwości, a zresztą wątpliwości uważa za niebezpieczne.

Mówca przyzwyczaił się do mówienia, a słuchanie wywołuje u niego zakłopotanie i niepewność, bo musiałby wejść w sposób myślenia rozmówcy, który często jest inny, niż jego. A on nie wie, co z tym zrobić, bo sądzi, że mówca powinien mieć gotową odpowiedź na każde pytania, że okazanie wahania, zastanowienia, jest słabością, a przyznanie – nie wiem – to porażka.

Ale śnieg! Miał być śnieg przecież, tak, jak w tytule. Wyglądam za okno – jest! W nocnym świetle ulicznych lamp, bieli się. Dumny. Może sobie na to pozwolić. Nie tak, jak człowiek, który rozsądniej, żeby był w tej kwestii ostrożny…

Bać się pisania

Mam do napisania tekst. Na zamówienie.

Siadam. Coś idzie. Nie idzie. Próbuję, zmieniam. Piszę strumieniem, tak u mnie trzeba, napisać jak najwięcej, zanim włączy się mechanizm blokady.

Wstaję do szafki, tam na półce, z tyłu, jest napoczęta czarna czekolada. W połowie drogi zdaję sobie sprawę, że tę samą (prawię tę samą) myśl można zapisać na dziesiątki sposobów, na kilkunastu poziomach. Oblewa mnie chłód, zdaje się, przerażenie: to niemożliwe, żebym coś sensownego napisał. Choćby statystycznie rzecz biorąc – to niemożliwe… Jak wśród tej gmatwaniny znaleźć drogę, sklecić jedno z drugim, pomijając to, co do siebie nie pasuje…

Jedyne teraz wyjście, to zagryzając pośpiesznie czekoladę dopaść klawiatury i pisać dalej. Pisać, nie myśląc o niczym, o molochu języka, do którego nierozważnie ośmielam się zbliżyć. Który próbuję podkopać, bo wejść wejściem, nawet pobocznym, nie jestem godzien. Ja, myszka, szczur, kret, partyzant literatury, samozwaniec, uzurpator, ignorant, banita, wyrzutek. 

Podchodzę do giganta tyłem, bo jego widok, jego świadomość, obali mnie. Może mnie nie zauważy, jeszcze tym razem, dopóki nie czuję ne plecach jego cienia nie rzucam się do ucieczki.

Tąpnięcie musi być

Tąpnięcia. W pewnym domu zdarzają się co jakiś czas. Choć ta rodzina broni się przed nimi, a jednak prędzej czy później staje się jasne, że tąpnięcie jest nieuniknione. Tąpnięcie jest prowokowane i realizowane przez tzw. głowę rodziny. Szyja też prowokuje tąpnięcia, ale nie ma takiej ekspresji jak głowa, efekt jest słabszy. Wszyscy przeczuwają zbliżające się tąpnięcie, a jednak nikt nie jest w stanie podjąć kroków, by go uniknąć. Bo gdyby dzieci zabrały się do pracy, a rodzice dali radę bez emocji wyegzekwować konsekwencje, tąpnięcie byłoby niepotrzebne. Niestety, rodzicom szkoda i żal, dzieciom ciągle jest mało, wskutek czego tąpnięcie staje się jedynym wyjściem z impasu, przełamaniem zamkniętego kręgu, daje nadzieję na wolność. Do następnego tąpnięcia.

Zaczęło się od tego, że ojciec zarekwirował wszystkie komiksy. Dość bezmyślnego przebiegania wzrokiem przez dymki. Potem skonfiskował najlepsze, zabawne książeczki, czytane po dziesięć razy, jakby należały do biblii. Opustoszały z książek niektóre półki; dobry impuls, by zapełnić je czymś świeżym.

Tąpnęło też i z innego powodu. Oto w kącie pokoju dziecięcego śpi po raz pierwszy mały, młody kotek. Efekt dyskusji trwających od miesięcy, które znalazły swoją eskalację i emocjonujący finał właśnie dziś. Tak, do tego domu trafił kot, w wyniku składanych ze łzami i solennie przysiąg, że będzie się miał kto nim zajmować. Przysiąg nie składali rodzice. Kiedy się to stało, matka zaniemówiła, ojciec poszedł grać na pianinie, córka czerwieniała z radości i syn powtarzał, że jest oszołomiony i nie czuje nic.

Tak nastał wieczór, dzień niedzielny. Oczekujemy poniedziałku.

Kilka momentów triumfu

Jedną z najtrudniejszych rzeczy dla muzyka jest to, że musi słuchać swojego grania. Najwięcej  podczas ćwiczeń. Starając się wydobyć z instrumentu to, co najlepsze, przeważnie musi słuchać tej całej kiepścizny. Bez złudzeń – chwile odczuwanego triumfu są rzadkie, a i one nie gwarantują tego, że triumf jest rzeczywisty, w istocie – odczuwany przez słuchaczy.

Słuchanie siebie, tak obiektywne, jak tylko się da, jest czasem na tyle bolesne, że muzyk czuje strach przed samym rozpoczęciem grania. Przezwyciężenie tego strachu to jedna z pierwszych i nie ostatnich barier. Chodzi o strach nie przed występem, publicznością, ale strach przed tym, co usłyszę, kiedy zacznę grać.

Tylko ignoranci nie czują strachu przed własną grą. Im większa wrażliwość, tym większa świadomość kiepścizny, którą się produkuje.

Lecz jakby na przekór – żeby wystąpić na estradzie trzeba, wbrew wszystkiemu, uwierzyć, choćby na ten moment, że jestem najlepszy, niepowtarzalny, jestem panem tej sceny i tej widowni. Inaczej wychodzenie na scenę nie ma sensu.

Jest jeszcze inny sposób – nie myśleć o niczym. Zamknąć się w swoim świecie. Albo lekko przetransformować rzeczywistość – słuchacze, którzy przyszli, nie są wcale słuchaczami, ale np.  współtowarzyszami konspiracyjnego spisku przeciwko tajemnym siłom ciemności. Nie ma wśród nich ani jednego agenta czy zdrajcy. Na te kilka chwil zawiązujemy pakt i wierzymy sobie bezgranicznie. Obnażamy swoje dusze, wszyscy bez wyjątku, otwieramy pierś na ciosy, bezbronni, i w tej bezsilności mamy nadzieję na kilka momentów triumfu…

Miliony i miliardy

Najlepsze teleskopy sięgają tak daleko w kosmos, że obserwują obiekty sprzed miliardów lat. Wiek naszego Wszechświata ocenia się na niecałe czternaście miliardów – przeczytał gdzieś Leszek. Leszek nie pamięta, gdzie przeczytał o tym, ale ta cyfra zapadła mu w pamięć. Gdyby rozdzielać ją na poszczególne miliardy, to nie wydaje się tak dużo. Czternaście. Ale każdy miliard to przecież tysiąc milionów.

Liczbę „tysiąc” Leszek mógł sobie wyobrazić o tyle, że pamiętał, że chrzest Polski odbył się jakiś tysiąc lat temu. W każdym razie wydarzenie to wydawało mu się bliższe i bardziej realne, niż na przykład narodzenie Jezusa, dwa tysiące lat temu. Ale gdyby nawet pomnożyć tysiąc razy tysiąc, to mamy dopiero milion – tak sobie myślał Leszek – a gdzie tam jeszcze do miliarda.

Tak więc liczba czternaście miliardów, zapisywana krótko i zgrabnie „14 mld”, ładnie wyglądała na papierze, albo na ekranie monitora, ale nie znaczyła wiele dla Leszka. Zresztą, czy żył kiedykolwiek jakiś człowiek, który mógłby ogarnąć wyobraźnią czternaście miliardów?

W międzyczasie Leszek dowiedział się, że nie poznano planety, która miałaby warunki zbliżone do ziemskich. Na tyle zbliżone, żeby choć istniała na nich woda. A bez wody, jak twierdzą naukowcy, nie ma co oczekiwać życia, czyli choćby pół zielonego listka, nie mówiąc o jakimś komarze,  jaszczurce, tym bardziej psie, najlepszym przyjacielu człowieka. W ogóle kosmos wypełniony jest przeraźliwie zimną pustką, w której umieszczono ziejące ogniem i zabójczym promieniowaniem potwory. Czyli gwiazdy. Te, które oglądane z Ziemi migocą, wyglądają ja drobny, delikatny piaseczek, rozpylony w przestrzeni.

Leszek słyszał, że w jednej galaktyce mogą być miliardy gwiazd. A takich galaktyk są miliardy. Miliard pomnożony przez miliard – takiej liczby Leszek nawet nie umiał nazwać. Zresztą jakie to miało znaczenie. Leszek widział na filmie, że takie liczby zapisuje się matematycznie tak, że mieszczą się na bilecie tramwajowym. Krótko i elegancko.

A gdyby wziąć jedną gwiazdę, choćby tę najbliższą planety, na której urodził się Leszek. Setki takich planet utopiłoby się w dość przeciętnej gwieździe, jaką jest Słońce. Cóż dopiero sam Leszek mógłby począć w obliczu gwiazdy, skoro sam jest niedostrzegalną drobiną na powierzchni planety, na której spędzi całe życie.

Zresztą ta planeta to nic pewnego, jak dowiedział się Leszek. Życie Leszka zależy od tak wielu czynników, parametrów, że zaczęło mu się wydawać niemożliwe to, że jeszcze żyje.

Dziewiętnaście i pół roku temu

Ta sama klatka schodowa, w dziesięciopiętrowym bloku. Nie taka sama, odnowiona, zdaje się. Ale windy są te same i takie same. Poprzypalane papierosami przyciski pięter…? Blachą pokryte ścianki. Tutaj, na piątym piętrze, dziewiętnaście i pół roku temu, stanęliśmy za załomem, Daniel i ja. Był grudzień, na zewnątrz nie przymarznięty śnieg, lekka bryja. Wcześniej, w domu towarowym, na parterze, był sklep spożywczy. Nie miałem lei, ale w wejściu, tam, gdzie były podwójne drzwi, stał konik. Szybko wymienił parę dolarów na leje. Gdy wymieniałem Daniel pokręcił głową, dawał mi znaki, że kurs nie był korzystny. Ale to nie miało wtedy znaczenia. Sklep zamykali za chwilę, a chciałem kupić bombonierkę. Potem pojechaliśmy właśnie pod blok. Będąc na chodniku i popatrzyłem w górę. Obok siebie stało kilka dziesięciopiętrowców. Było już ciemno, w grudniu wcześnie zapada zmierzch, tutaj też, w Rumunii. Znałem numer mieszkania, dziewięćdziesiąt osiem, ale nie wiedziałem, które piętro. Już nie pamiętam, czy piętro odczytaliśmy z listy mieszkańców, czy po prostu próbowaliśmy, stając windą wyżej i niżej.

Gdy w końcu znaleźliśmy te drzwi, coś mnie zatrzymało. Musiałem ułożyć sobie w głowie przemowę, po angielsku. Daniel miał tłumaczyć. Zapytał mnie, czy ma czekać, aż zrobię przerwę, czy tłumaczyć równolegle, symultanicznie. Powiedziałem, że równolegle, od razu. Nogi zdrętwiały, wrastały mi w ziemię, ale musiałem to zrobić. Im szybciej, tym lepiej. Ustawiłem się przed drzwiami, Daniel był za mną jak cień, nie pamiętam, czy dzwoniłem czy zapukałem. Otworzył niski mężczyzna, brunet. Co ja wtedy powiedziałem? Co? Że przychodzę, bo poznałem jego córkę, która jest wyjątkowa…? Zmieszał się na te słowa, ale i jakby ucieszył. I zapytałem, gdzie jest jej mama? Niewielka kobieta, brunetka, wyszła właśnie z łazienki, do mikroprzedpokoju, w którym byliśmy teraz w czwórkę. Daniel tłumaczył jak maszyna, bez mrugnięcia oka czy zająknięcia. Wszystko, co po angielsku przeszło mi przez gardło, przekładał momentalnie na rumuński i w pewnym momencie speszyłem się, że będzie szybszy ode mnie. Ale to było niemożliwe, bo on czekał, co powiem, czekał zbyt uważnie, zbyt wyczekująco, natrętnie wręcz, chciał i zgłoski nie uronić. Wręczyłem czekoladki i życzyłem szczęśliwych Świąt. Wycofaliśmy się…

Następnego dnia, na spotkaniu, zobaczyłem wielkie oczy małej, czarnej dziewiętnastolatki, która od rodziców dowiedziała się o naszej wizycie. Pół roku później bruneci, kobieta i mężczyzna, zostali moimi teściami.