Jedną z najtrudniejszych rzeczy dla muzyka jest to, że musi słuchać swojego grania. Najwięcej podczas ćwiczeń. Starając się wydobyć z instrumentu to, co najlepsze, przeważnie musi słuchać tej całej kiepścizny. Bez złudzeń – chwile odczuwanego triumfu są rzadkie, a i one nie gwarantują tego, że triumf jest rzeczywisty, w istocie – odczuwany przez słuchaczy.
Słuchanie siebie, tak obiektywne, jak tylko się da, jest czasem na tyle bolesne, że muzyk czuje strach przed samym rozpoczęciem grania. Przezwyciężenie tego strachu to jedna z pierwszych i nie ostatnich barier. Chodzi o strach nie przed występem, publicznością, ale strach przed tym, co usłyszę, kiedy zacznę grać.
Tylko ignoranci nie czują strachu przed własną grą. Im większa wrażliwość, tym większa świadomość kiepścizny, którą się produkuje.
Lecz jakby na przekór – żeby wystąpić na estradzie trzeba, wbrew wszystkiemu, uwierzyć, choćby na ten moment, że jestem najlepszy, niepowtarzalny, jestem panem tej sceny i tej widowni. Inaczej wychodzenie na scenę nie ma sensu.
Jest jeszcze inny sposób – nie myśleć o niczym. Zamknąć się w swoim świecie. Albo lekko przetransformować rzeczywistość – słuchacze, którzy przyszli, nie są wcale słuchaczami, ale np. współtowarzyszami konspiracyjnego spisku przeciwko tajemnym siłom ciemności. Nie ma wśród nich ani jednego agenta czy zdrajcy. Na te kilka chwil zawiązujemy pakt i wierzymy sobie bezgranicznie. Obnażamy swoje dusze, wszyscy bez wyjątku, otwieramy pierś na ciosy, bezbronni, i w tej bezsilności mamy nadzieję na kilka momentów triumfu…