Zniszczyć piękno

Czy zdarzyło ci się niszczyć piękno po to, abyś mógł odzyskać spokój? Coś, albo ktoś, jest obok i wydaje się bardzo pociągający, idealny, doskonały. „Bardzo” na tyle, że nie pozwala na codzienne, zwykłe działanie. „Bardzo” przechodzi w „zbyt”, staje się męczące, dręczy, nie sposób się od niego uwolnić. Ucieleśnienie ideału, marzeń, okazuje się zmorą, potępieniem, zaczyna być niebezpieczne. Sposobem na powrót do spokoju jest znaleźć wadę, skazić piękno, spaskudzić ideał, wyśmiać, zbagatelizować, zatłuc magię. Udowodnić, że to tylko złudzenie, pomyłka, niedopatrzenie, nieprawda. Wrócić do codzienności.

Krzyczysz ratunku sztyletując swoją tęsknotę i patrząc w bok, by nie uronić łezki.

Camping

Spacer wieczorem po campingu. Ciepła bryza, mrok, nikłe lampy tu i ówdzie i ludzie siedzący tu i ówdzie, w drobnym świetle lub mroku. Dzieci grają w zbijaka na placu między domkami, ledwo widać postacie, piłkę jeszcze mniej.

Jadą na camping, pod namiot, gdzie wszystko zależy od pracy ich rąk. Obok dużych przyczep, małe namiociki, jedni zwieźli cały dobytek, inni tyle, by przetrwać. Tymczasowość ludzkich planów, miejsca, posiadania: camping.

Bardzo blisko siebie, udają, że nie patrzą, ale patrzą przecież, tylko lepiej lub gorzej się z tym kryją. Wyciągają macki – kto pierwszy zagada, wszystko jedno o co, byle spojrzeć w nową twarz, niezobowiązująco, bo za dzień, dwa, pięć już nas tu nie będzie. Szansa zostawić po sobie dobre wrażenie, nie zepsute dłuższą znajomością, zresetować własne, zleżałe błędy międzyludzkie, wrócić z lepszym wizerunkiem siebie. Katharsis na campingu.

–––

Usnąć w miejscu, które nie jest moje. Które zobaczyłem tylko na chwilę i którego nigdy już nie zobaczę. Ale zostanie we mnie, nawet jeśli nie w uświadomionych wspomnieniach. To przyśni się jeszcze kiedyś, albo rozpoznam je podczas kolejnej wyprawy, do zupełnie innego miejsca, kraju, u innego, niepodobnego do innych człowieka.

Podział świata ludzi

Świat ludzki dzieli się na: biedę, nudę i namiętność.

Kiedy jesteś biedny – myślisz, jak przetrwać do kolejnej wypłaty. Albo jak się wyleczyć, bo brak zdrowia, choroba, to też bieda. Kiedy nie jesteś już biedny, a cierpisz na nudę, to np. kupujesz sobie sportowe coupe, albo (jeśli jesteś kobietą), ubierasz sukienkę, która jest dla ciebie za mała. W ten sposób możesz jeszcze obudzić namiętność (w sobie lub nie tylko). I to byłoby w zasadzie na tyle, z losu ludzkiego.

Wprawki z dokumentu

Nagrałem materiał wideo o powstaniu „Wolnej przestrzeni” – nowego miejsca, gdzie mogą spotykać się ludzie, którzy nie znaleźli zrozumienia w społeczności, w której dotychczas działali, funkcjonowali. Powstanie „Wolnej przestrzeni” wiąże się z nadziejami, oczekiwaniami, otwarciem nowej drogi – są tu uczucia fascynacji, ekscytacji, wolności, ulgi, wytchnienia, uspokojenia… Ale jednocześnie jest obecne napięcie – czy miejsce zacznie żyć swoim życiem, jak powstanie „Wolnej przestrzeni” zostanie odebrane przez pozostałą część społeczności – czy reszta odczyta to jako separację, odrzucenie dotychczasowych więzi, bunt, dezaprobatę, rebelię.

Przeglądam nagrany materiał. Jak na reportaż, mogłoby coś być. Jak na film dokumentalny – to prawie nic, jeszcze nic. Istota problemu ujawnia się w wywiadach – w tym, co mówią do kamery różne postaci. Do wywiadów dodatkiem mogą być ujęcia z pierwszych zajęć w „Wolnej przestrzeni” – próba zespołu muzycznego, chóru, zajęcia z dziećmi, dyskusja nad tekstem jednego z psalmów.

W momencie, kiedy piszę te słowa, zdaję sobie sprawę, że nie mam opinii drugiej strony – tych, którzy nie byliby zadowoleni z powstania „Wolnej przestrzeni”. Materiał może nadaje się na reportaż, ale nie na dokument, który analizowałby głębiej sytuację.

Z drugiej strony – korzenie problemu sięgają głęboko – u ludzi i w historię co najmniej kilkudziesięcioletnią. Tak więc, tak czy inaczej, gdzieś musiałbym się w tej analizie, w sięganiu do głębi, zatrzymać.

Uczucie, które mam – niewiedzy. Mam materiał, przeglądam go, sortuję, układam, próbuję wyciągać najważniejsze wątki, pojedyncze zdania, które zbliżają się do sedna. Ale czuję, że sam niewiele wiem, może nawet – że nic nie wiem. To przerażające, bo człowieku, co z tego, że opanowałeś jakoś kamerę, jesteś świadomy dziesiątków parametrów, nad którymi powinieneś panować, że jakoś umiesz kadrować, prowadzić go, oświetlić scenę, wiesz jak sensownie nagrać dźwięk, i tak dalej i dalej. Ale chciałbyś być jeszcze reżyserem, który nadaje temu wszystkiemu sens, bez którego cała ta drobiazgowa robota będzie tylko wprawką, zabawą… A innej drogi nie ma, jak stawić czoło własnej niewiedzy i przerażeniu. A nawet zaprzyjaźnić się z tymi uczuciami, powiedzieć sobie – one będą i będą.

Zapomniana dolinka

Wśród osiedla położonego na górze, dużym pagórku, jest dolinka. Przecina ona stok pagóra, po jego północnej stronie. Na stromych zboczach rosną świerki. Zaczyna się niewinnie, jak wąwóz ukryty wśród zwykłych pól, jak wąska ścieżka, której kontynuacji nikt nie jest w stanie przewidzieć.

Dolinka układa się dziwnym trafem między wysokim zboczem z lewej strony, a skarpą z prawej. Na szczycie lewego zbocza stoi rząd domów, które miały ambicję na wille, gdyby ich właścicielom nie zabrakło funduszy na wykończenie. Na skarpie z prawej strony ciągnie się rząd garaży, blaszaków. Budżetowa wersja ambitnych marzeń. Gdzieś tam dalej, ponad blaszakami i za domami, leży się osiedle bloków, obejmujące górną część góry.

Dołem opadającej dolinki, którą może należałoby nazwać parowem, prowadziła ścieżka. Do czasu, gdy ktoś nią chodził. Gdy miał po co chodzić. U dolnego jej wylotu otwiera się lejkowato płaska łąka, zamknięta z drugiej strony ogrodzeniami prywatnych gospodarstw.

Dzieciarnia i nastolatki przychodzili tam zimą, gdy napadało więcej śniegu, pojeździć na sankach i nartach. Do wyboru były krótkie, ale bardzo strome zbocza, albo dłuższa trasa wzdłuż ścieżki. Pędzili w dół, dopóki starczyło prędkości, potem zatrzymywali się, odwracali i patrzyli w górę.

Nie było wyciągu, narty musieli zakładać na plecy, sanki ciągnąć sznurkiem albo brać pod pachę i wspinać się z powrotem. Jeśli chcieli znów zjechać. Nie było pośpiechu. Koniec zabawy wyznaczał i tak krótki, zimowy dzień.

W dwa tysiące osiemnastym roku dolinka ciągle jest, lecz trudno odnaleźć do niej wejście. Czy ktoś wykupił wokół niej teren? Czy właściciele blaszaków wyznaczyli ściśle swoje granice tak, że nikt nie może się przecisnąć? Czy ścieżka zarosła? Czy na dole, u wylotu dolinki, zrealizowano nowe inwestycje i łąka przestała istnieć? Śniegu podczas zim prawie nie ma. Czy ktoś jeszcze zjeżdża na nartach tam, gdzie nie ma wyciągów?

Kobieta, czyli ćwiczenia z pisania, niby o niczym

Zobaczył ją w tramwaju. Nie tylko ją, oczywiście, ale ona zwróciła jego uwagę. Czarne, nieprzezroczyste rajstopy na szczupłych, bardzo szczupłych nogach. I jasny, lekko kremowy płaszczyk, związany lekko w pasie i otwierający się u dołu. No i włosy, przycięte jak u bohaterki serialu „Dempsey i Makepeace na tropie”. Całkiem podobnie przycięte. W wąskim przejściu postawiła niewielką walizkę na kółkach.

Kiedy wyskoczył z tramwaju, od razu przebiegł przez ulicę. Tam, gdzie nie wolno. Rozejrzał się wcześniej, sprawdzając, po pierwsze, czy nie ma w pobliżu policji, a po drugie, czy coś go nie rozjedzie, tramwaj, samochód lub autobus. I rowerzyści, którzy bez świateł jeżdżą bez żenady, mimo mroku.

Skrótem, pędził na dworzec. Otworzyła się przed nim przestrzeń dworcowego placu, gdy ze zdziwieniem zobaczył przed sobą lekko kremowy płaszczyk lekko otwierający się ku dołowi, szczupłe nogi i usłyszał terkot walizki na kółkach, ciągniętej szybko po granitowych płytach. Jakim sposobem go wyprzedziła, nie widział. Szła męskim krokiem, cała jej postać, od głowy, przez ramiona i tułów, unosiła się i opadała sztywno. Lekko pochylona do przodu, nie przystawała do gracji płaszczyka, czarnych nieprzezroczystych rajstop i włosów przyciętych tuż poniżej twarzy. Niesamowite, jak kobieta stojąca może różnić się od kobiety idącej, tak bardzo, że wspomnienie bohaterki Makepeace nie miało siły powrócić.

Kobieta w drodze na dworzec

Pierwsza kolacja w nowym pokoju

W pustych ścianach pomieszczenia obok niesie się dźwięk płynący z głośnika. To akcja sceniczna. Wszyscy, którzy pracują w zespole obsługi sceny, muszą podczas spektaklu słyszeć akcję sceniczną.

Siedzę w pokoiku, przedsionku, i jem pierwszą kolację w moim nowym biurze. Ach, jak wiele trzeba przynieść do pustych ścian, żeby zjeść prostą, ciepłą kolację! Lodówka już jest, kuchenka elektryczna, talerz, kubek, pudełko z herbatą, zaparzacz. W ostatniej chwili okazało się, że brakuje widelca. Mam zlew, lecz jeszcze bez kranu, więc na razie noszę wodę w plastikowych butelkach. Trzeba będzie pozmywać naczynia, szukam więc płynu do mycia, gąbki, jakiejś półki. Na ścianie zapiąłem już malutką suszarkę, którą mam od kilku lat. Jest krzesło i mały stolik (pozostałość po którymś ze spektakli). Zawieruszył się czajnik. 

(Kilkanaście lat temu Ioana i ja kupowaliśmy pierwsze rzeczy do naszej pierwszej kuchni. W naszym miasteczku, w domu towarowym, było małe stoisko z deskami do krojenia, nożami, tarkami, garnkami, szklankami, literatkami i masą drobiazgów potrzebnych do gotowania. Kupiliśmy na początek tyle, że zmieściło się w reklamówce, a sprzedawczyni, jakby zagubiona, zdezorientowana czy może onieśmielona? dwa razy sprawdzała skrupulatnie, co do grosza, czy nie pomyliła się w kwocie.)

Tworzę historię nowego miejsca. W połowie schodów jest półpiętro, tam przerywa się ciąg poręczy, wchodzę w lukę, omijam kraniec schodów, oklejony miękką wykładziną W ciemnościach majaczą drzwi. Skrzypią straszliwie, trzeba pomyśleć o płynie do smarowania. Ciągle szukam wyłącznika od światła, jest po innej stronie, niż powinien. Rozświetla się mała przestrzeń pomalowana na bladobeżowy kolor. Po lewej stronie kolejne drzwi, zza których dobiega odgłos ulicy, odbity od pustych ścian i bardzo wysokiego stropu. Tam będzie studio fotograficzne.

Teraz, właśnie teraz, wszystko jest jeszcze nowe, niezwykłe, nieopatrzone, niedopatrzone. Jeszcze nieokreślona liczba kroków między drzwiami i biurkiem, oknem i łazienką. Niepoukładane przedmioty, nieznane przeznaczenie półek. To potrwa już niedługo, już przemija to pierwsze wrażenie, nieodwołalnie odchodzi wraz z każdym otwarciem drzwi, przesunięciem wzrokiem po ścianach, z każdym sprzętem, który znalazł swoje miejsce.

O koncercie (2)

Czytam to, co napisałem w nocy i czuję, że tak wiele jeszcze należałoby napisać. Przez ile warstw trzeba się przedrzeć, na ile pytań odpowiedzieć, ile małych i większych problemów rozwiązać, żeby zagrać koncercik. Problemów nie tylko związanych ze światem zewnętrznym (planowanie, organizacja, logistyka, umowy, osoby do pomocy), ale również z samym sobą – z fałszywymi przekonaniami o sobie, ograniczeniami czy zwykłą niewiedzą lub brakiem doświadczenia.

O jednym chcę napisać z pewnością – o ogromnej fali pozytywnej energii i pomocy, która nadpłynęła od Was. Sama skala aktywności na facebooku przerosła moje ciche nadzieje. Wasze telefony przed imprezą, potem Wasza obecność, sala wypełniona po brzegi, Wasza cisza wtedy, kiedy czułem, że nas słuchacie i odbieracie. Paweł i ja chcemy zagrać jeszcze ten koncert w różnych miejscach, tam, gdzie Wy już nie dotrzecie. Spodziewam się, że będzie o wiele trudniej, ale taka dola. Daliście nam  dobry start, teraz jesteśmy na siłach pociągnąć dalej, nawet przy pustej sali.

O koncercie

Winien jestem Wam kilka słów o koncercie. Jak było? Dobrze! Na lepiej trudno byłoby mi liczyć w tym momencie, na moim etapie.

Zdradzę trochę szczegółów. Muzyka, którą graliśmy, była w swojej istocie, w dużej części, improwizowana. Nie oznacza to jednak pełnej improwizacji, o nie, bo przecież mieliśmy do zagrania konkretne utwory. Jednak dźwięki, które grałem, nie były ostatecznie określone co do jednego. Tutaj wybierałem spośród różnych, przećwiczonych wcześniej kombinacji. Schemat harmoniczny i rytmiczny był określony, jednak dopuszczalne były modyfikacje, wariacje, w pewnych granicach.

Kolejność utworów oraz sposób wykonania były dobrane tak, by wytworzyć przebieg napięć. Nastrój, emocje muszą płynąć poprzez różne koloryty, wtedy w odbiorcach tworzy się poczucie historii, przeświadczenie, że wyszliśmy skądś i zmierzamy dokądś, a po drodze niemało się zdarza.

Najważniejsze, najciekawsze i powodujące największą radość było to, że to ja stworzyłem aranżacje – styl, harmonię, sposób grania, łączniki, rytmy, atmosferę. Tworzyłem to wcześniej, podczas ćwiczeń, najpierw sam, a potem w próbach z Pawłem. Każdy z nas ciułał swoje, a potem graliśmy razem, słuchaliśmy się nawzajem. Nasze wizje zadziwiająco dobrze spotkały się i korespondowały. Tak powstał ten koncert.

Ten sposób grania wymaga maksymalnego skupienia. Inaczej się nie da. Gdybym po prostu wkuł w pamięć i w palce konkretne nuty, na koncercie mógłbym przestać myśleć i po prostu „odegrać” to, czego się nauczyłem. Ale my nie mieliśmy wyuczonych nut, tworzyliśmy je na bieżąco. To zmaganie, podróż, przygoda, stres, nieustanne poszukiwanie, wsłuchiwanie się.

Jeszcze bardzo ważna kwestia – pisałem przed koncertem, że może nas ponieść ułańska fantazja. Może to oznaczać dwie rzeczy: 1) chimeryczność emocji, przesadę, która prowadzi do karykatury, 2) wykroczenie poza własne techniczne możliwości, czyli fiasko w panowaniu nad instrumentem. Jeszcze w sobotę rano miałem wrażenie, że moje dłonie są jak z gąbki, że słabo je czuję i nie wiem, co tak naprawdę grają. Przez dwa, trzy ostatnie dni przed koncertem uspokajałem dłonie i palce, grałem w o wiele wolniejszych tempach i dużo z metronomem, którego klik dawał mi oparcie.

Granie na instrumencie, zwłaszcza w mojej sytuacji (nie wiem, jak jest z tymi, którzy mogą ćwiczyć godzinami) polega w dużej mierze na wyczuciu granicy moich możliwości technicznych. Ponieważ na bieżąco wymyślam, co zagram, to nie powinienem wymyślać czegoś, czemu ręce nie będą w stanie podołać. Wymyślam na bieżąco, czasem kilka, kilkanaście sekund wcześniej, czasem tylko ułamek sekundy wcześniej. Muszę być litościwy dla palców, bo jeśli przeszarżuję, to za chwilę odmówią posłuszeństwa.

Muzyka improwizowana pozwala jednak na dopasowanie się do kondycji ciała. Jeśli czuję, że dłonie się męczą, to mogę spasować, zagrać mniej dźwięków, lżej, mogę dać odpocząć palcom. Jednak do tego potrzebna jest ciągła kontrola tego, co się z rękami dzieje.

Nie lubię, nie chciałbym mieć dokładnie rozpisanej partytury, tak jak przez wiele lat grałem w szkole muzycznej. Czuję się wtedy uwięziony. Przez wiele lat nie rozumiałem, jak takie granie może przynosić radość. To, co udało mi się na koncercie po raz pierwszy w dużej skali – to dłuższe fragmenty w pełni improwizowane, na solówkach. Pamiętam moment, w którym sala klaskała do rytmu, a ja opuściłem ich tempo, zacząłem grać w innym rytmie, żeby słuchaczy zaskoczyć, zmusić do słuchania. Żeby zrobić taki skok w bok trzeba nie tylko przygotowania, lecz i odwagi, bo jest to krok w zupełnie nieznany rejon. Jak się w nim poruszać, dokąd iść, jak wrócić? Tego się do końca nie wie, to trzeba zrobić mając przed sobą pełną salę, która obserwuje, słucha, oczekuje, co będzie dalej. Nawet, jeśli się to robi dziesiątki razu w domu, sam na sam z instrumentem, to na koncercie, będąc pod obstrzałem setki par oczu i uszu – jest to zupełnie nowe przeżycie, zadanie…

Tuż przed północą

Tuż przed północą zerwał się zachodni wiatr. Pędził rozległymi polami na długich pagórkach, wdarł się w wąską dolinę u zbiegu dwóch wzniesień, która wyglądała jak wyżłobiona wielkim ostrzem dociśniętym od strony nieba. Zabrał stamtąd lepki zapach wilgoci, poniósł w górę, w szpaler nagich jesionów, wyznaczających drogę w stronę osiedla.

Dotarłszy do pierwszej linii zabudowań zwolnił, kluczył między ogródkami i domkami jednorodzinnymi. Pierwszy poczuł go Oklo, którego dom wysuwał się od zachodniej strony. Oklo stał na małym balkonie, wysuniętym poza opadającą linię dachu. Potem wiatr rozwiał włosy Lakeh, stojącej nieco na północ, dalej dotarł do Fritza, Halmy, Nanatta i innych. Wszyscy zwróceni w zachodnią stronę, w ciemne niebo i ledwo widoczne pasma pól. Pierwsza fala wiatru przesuwała się przez samotne osiedle, które nie było częścią miasta, nie leżało na peryferiach, przez którego środek biegła droga bez początku i bez końca.

Ostatni poczuł wiatr na twarzy Morton, tkwił na swoim balkonie po wschodniej tronie osiedla. Kiedyś on osiedlił się tu jako pierwszy. Każdy następny przybysz stawiał dom na zachód od Mortona i kolejnych. Najkrócej mieszkający był najdalej wysunięty na zachód i to on pierwszy odczuwał wiatr, każdej nocy, tuż przed północą.

Morton odetchnął spokojnie, przesunął ręką po czole, pomarszczona skóra dłoni zetknęła się z siwymi, rzadkimi włosami. Mijała północ. Chłonął jeszcze przez chwilę wiatr twarzą, potem raz zakręcił drewnianą kołatką, którą trzymał, jak zawsze, w lewej dłoni. Ostry dźwięk podniósł się i poleciał na wskroś wiatru, dotarł do Oklo, usłyszeli go wszyscy. Wtedy odwrócili się, skierowali na wschód, czując teraz powiew na plecach i z tyłu głowy. Wiatr biegł dalej, by za kilka godzin przywołać wstające zza horyzontu słońce.