Zasada jest prosta, żeby odreagować po całym dniu: nocą, po powrocie z pracy, siadasz do pianina i grasz – od razu, bez zastanawiania się, planowania, kalkulowania – to, co przejdzie przez palce.
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
Zasada jest prosta, żeby odreagować po całym dniu: nocą, po powrocie z pracy, siadasz do pianina i grasz – od razu, bez zastanawiania się, planowania, kalkulowania – to, co przejdzie przez palce.
Zobaczył ją w tramwaju. Nie tylko ją, oczywiście, ale ona zwróciła jego uwagę. Czarne, nieprzezroczyste rajstopy na szczupłych, bardzo szczupłych nogach. I jasny, lekko kremowy płaszczyk, związany lekko w pasie i otwierający się u dołu. No i włosy, przycięte jak u bohaterki serialu „Dempsey i Makepeace na tropie”. Całkiem podobnie przycięte. W wąskim przejściu postawiła niewielką walizkę na kółkach.
Kiedy wyskoczył z tramwaju, od razu przebiegł przez ulicę. Tam, gdzie nie wolno. Rozejrzał się wcześniej, sprawdzając, po pierwsze, czy nie ma w pobliżu policji, a po drugie, czy coś go nie rozjedzie, tramwaj, samochód lub autobus. I rowerzyści, którzy bez świateł jeżdżą bez żenady, mimo mroku.
Skrótem, pędził na dworzec. Otworzyła się przed nim przestrzeń dworcowego placu, gdy ze zdziwieniem zobaczył przed sobą lekko kremowy płaszczyk lekko otwierający się ku dołowi, szczupłe nogi i usłyszał terkot walizki na kółkach, ciągniętej szybko po granitowych płytach. Jakim sposobem go wyprzedziła, nie widział. Szła męskim krokiem, cała jej postać, od głowy, przez ramiona i tułów, unosiła się i opadała sztywno. Lekko pochylona do przodu, nie przystawała do gracji płaszczyka, czarnych nieprzezroczystych rajstop i włosów przyciętych tuż poniżej twarzy. Niesamowite, jak kobieta stojąca może różnić się od kobiety idącej, tak bardzo, że wspomnienie bohaterki Makepeace nie miało siły powrócić.
Lato, wieczór, cmentarz. Był zawsze obok naszego domu i ogrodu. Za nim, w oddali, pagórki, ciągnące się długimi falami, po horyzont. Trzydzieści lat temu widok pagórków nieco przesłoniły nieduże bloki i kotłownia z wysokim kominem. Potem dobudowano garaże w polach. Zostały dwie przerwy, dwa „okna”, przez które widać dalekie pagórki. Jedno wychodzi na południowy zachód, drugie na północ, między wysokimi drzewami o cienkich pniach i rozłożystych koronach. A groby, te w nowej części cmentarza, lśnią polerowaną czernią.
Latem, wieczorem, jak dziś, pomarańcz koloruje obraz pagórków. Maluje też chmury od strony zachodniej, na pomarańczowo. Lekko pomarańczowe zdaje się nawet niebo, choć dziecko powiedziałoby, że jest niebieskie. Bezruch. Między płaszczyznami granitu, w oddali, przesuwają się postacie. Kobieta, starsza kobieta, młodsza kobieta z mężczyzną. Cmentarz dzieli dwie części miasteczka i ludzie czasem skracają drogę idąc od przystanku autobusowego w stronę bloków.
Skręciłem w prostopadłą alejkę, gdy zza załomu muru cmentarnego wyszedł wprost na mnie mężczyzna w średnim wieku. Wpierw wydał mi się młodszy, ale kiedy szedł tak w moją stronę (ale wcale nie do mnie), im bliżej był, tym starszy się okazywał, nie tracąc jednocześnie tego pierwszego, młodzieńczego wrażenia. Dogonił mnie i wtedy usłyszałem, że coś mówi. Myślałem, że do mnie i przyspieszyłem kroku, żeby nie stracić słów.
– Byłem dziś pierwszy dzień w pracy, po urlopie. Układałem sprawy, przypominałem sobie, co zostawiłem trzy tygodnie temu. Tylko dziś rozwiązałem problemy, z którymi zmagałem się całe tygodnie. Odpowiedź przyszła sama, nie wiadomo skąd.
„To chyba jednak nie do mnie” – pomyślałem, ale facet zdawał się nie zwracać na mnie uwagi. Nie przeszkadzało mu, że szedłem obok niego.
– Jak zatrzymać ten stan? Jak nie zamknąć się w tunelu? Jak się nie stłamsić, nie zacząć dusić, dławić, jak siebie nie miażdżyć? Jak się bronić, jak dystansować, czy omijać, unikać, czy pracować mimochodem, czy udawać, czy tłumaczyć, nic nie mówić, być prostacki, współczujący?
Tu popatrzył na mnie nagle, a właśnie patrzyłem na niego i nie miałem szansy się wycofać, udać, że wcale go nie słucham i tylko przez przypadek tak idę obok. Nie znieruchomiał, nie zatrzymał się, desperacko próbowałem odczytać, z jakim na mnie patrzy zamiarem. Popatrzyłem mu w twarz, czoło, usta, na końcu w oczy, zaniepokojony, co w nich zobaczę. Ale ust nie zacisnął, czoła nie zmarszczył. Patrzył na mnie spokojnie i z wyczekiwaniem, jak na przyjaciela, czekając odpowiedzi, dobrej rady. Co miałem powiedzieć? Podciągnąłem ramiona do góry, podniosłem, otworzyłem dłonie i zatrzymałem się w tym geście, bo zrozumiałem, że naprawdę nie wiem. I choć ten wzrok sprawił, że chciałem mu pomóc, to przecież nie mogłem udawać, że wiem. Zaufał mi, a ja, zobowiązany, szczerze i uczciwie nie mogłem go zbyć byle odpowiedzią.
Zrobiliśmy kilka kroków, po których on znów popatrzył w asfalt, kilka metrów przed siebie, i tak poszedł. Ja stanąłem. Szedł w tę przerwę południowo–zachodnią, przez co jego sylwetka rytmicznie oddalała się na tle coraz bardziej pomarańczowych i coraz ciemniejszych pagórków.
– Widziałeś niebo o wpół do jedenastej w nocy?
– Tak, ale nie dziś. Przedwczoraj, wracałem samochodem.
– I co?
– Było jeszcze trochę jasne. Granatowe, ale blade, mimo, że ciemne.
– Nieźle prawda? O w pół do jedenastej…
– Tak. Ale to nic dziwnego. Na początku lata…
– Na początku to by było w czerwcu. A minęły dwa tygodnie.
– Jeszcze nie, dziś zaledwie dziewiąty…
– Dwa tygodnie, odkąd niebo przestaje być jasne nocą… Odkąd ubywa dnia.
– Rzeczywiście…
– Wiesz, co to oznacza?
– Chcesz powiedzieć – jesień…?
– Tak.
– Ale do jesieni jeszcze daleko.
– Niby tak. Ale jesień zaczyna się już teraz.
– Hm… Czy nie przesadzasz? Mam już teraz myśleć o jesieni?
– Taka jest prawda. Dnia ubywa, a to, co zostaje, to na razie rozpęd dni, w których najdłużej świeciło słońce.
– Ale przecież są wakacje! Ludzie jadą na wczasy, urlop, nikt nie myśli o jesieni!
– Lecz ona, skryta, nadchodzi już teraz, niepozornie, nieopatrznie. Tak naprawdę z każdym dniem staczamy się nieuchronnie w chłód, coraz krótsze dni, martwotę, która nadejdzie, nieodwołalnie.
– Przesadzasz.
– Żyję realiami.
– Albo raczej – nie możesz od nich uciec.
– Nie wiem.
– Ale ja wiem. Nie patrz na blado-granatowe niebo o dwudziestej drugiej trzydzieści. Idź wcześniej spać, a wstaniesz z kurami.
– Mam odmówić sobie tego gasnącego co prawda, z nocy na noc, ale jeszcze obecnego blasku? Patrzenia i radości – pomijać ją, rezygnować z niej?
– Skoro powoduje smutek?
– Smutek, czy resztkę radości?
– Co silniejsze? Co wybierasz?
– Nie mam poczucia, że mogę wybrać. Ale ale, jeśli będę wstawał wcześnie, to i tak zauważę odchodzenie lata.
– Lato dopiero się zaczęło. A co masz na myśli?
– Przecież świt też wstaje coraz później.
– To prawda.
– Nie sposób, żebym tego nie zauważył. Moja nostalgia nie pominie tego zjawiska.
– Jesteś zawzięty.
– Jestem realistą.
– Szczycisz się tym?
– Nie mam wyjścia.
– Ciekawe, że ja jakieś mam.
– Zazdroszczę.
– Nie trzeba.
– Ty znowu z tym poczuciem obowiązkowości, decyzji, przekonaniem, że kierujesz swoim uczuciem. Gratuluję, że masz wyjście i że nie zazdrościsz.
– Przepraszam.
– Nie przepraszaj.
– To co mogę zrobić?
– Wiesz… opowiedz mi… opowiedz o grudniu…
– Grudniu?? Już naprawdę przesadzasz. I to ci pomoże?
– Tak.
– W jaki sposób?
– Bo w grudniu dnia zaczyna przybywać. Właśnie zaczyna się zima, ale tak naprawdę, to wraz z jej początkiem szykuje się rewolta. Z każdym nowym dniem przybywa trochę lata. Zima straszy tylko w grudniu, a potem, nieświadoma, traci kawałek po kawałeczku. I zanim się spostrzeże, już jest za późno, już marzec, i kwiecień co przeplata. I potem – dwa miesiące, w których nie martwię się o nic, tylko patrzę, jak niebo jaśnieje coraz późniejszą nocą, bladym granatem… Opowiedz mi, a zacznij – od grudnia…
Ciemność, droga asfaltowa, skręt do miasteczka na pagórku. Skręcając w lewo przejeżdża się przez grzbiet jak wielkiego morskiego zwierzęcia. Auto przechyla się z prawej strony w lewą, takie dziwne skrzyżowanie. Potem, po lewej i prawej stronie, domki niezbyt gęsto ustawione, w ciemności świecą się żarówki na gankach, światło wyłania z ciemności kształty. Samochody, zakwitłe jaśminy, huśtawkę, przystrzyżone trawniki, przycięte krzewy, wyłożone kostką podjazdy.
To nie moje.
Dziś, przy szpitalnej sali pogrzebowej widziałem chodnik z popękanego betonu i pokrzywionych płyt chodnikowych. Spomiędzy szczelin wyrosły pędy trawy, natura zwyciężała nad marnym, sztucznym dziełem człowieka. Zupełnie tak samo, jak trzydzieści lat temu, gdy wszystkie chodniki przegrywały z naturą wkrótce po ich wybudowaniu. Maltretowaliśmy kołami rowerów wigry 4, wigry 3 te zielone kępy, a one i tak rosły aż chodnik ginął w zieleni. To właśnie mój widok i mój świat, do którego przyznaję się tylko tu, bo już widzę w wyobraźni te kiwania głową (głównie kobiece) z ubolewaniem, że tęsknię za bałaganem.
Nie, to nieprawda. to nie bałagan jest pociągający, tylko pamięć. Wspomnienie zapachów, chłodnego lub rozgrzanego powietrza na odkrytej skórze rąk i nóg. Wspomnienie pierwszych podróży rowerem poza podwórko, odkrywania ulic, skrzyżowań, przesmyków. Odkrywania siebie, bo następowało ono na zarośniętych i popękanych chodnikach i asfaltach, na zardzewiałych, popsutych placach zabaw, na trawnikach, których nikt nie kosił, a jeśli już to kosą lub wielką kosiarką zaprzężoną do traktora. Czy to moja wina, że nie tęskniłem za Zachodem, że jakoś obojętnie, (czy z rezygnacją?) słuchałem opowieści o tym, jak tam jest dobrze, a w tym czasie przydrożne chaszcze, rowy i zarośnięte dziką trawą place zadamawiały się w mojej świadomości?
Wyprowadzam się na duchową pustynię. Patrzeć tępo w ścianę, to nie wykroczenie. Nie myśleć o niczym przez trzy godziny to nie przestępstwo. Nie odzywać się do nikogo przez pół dnia, nie odpowiadać na pytania, nie reagować, ignorować, nie odwracać się na zawołanie, nie być gotowym do pomocy, nie zgadywać niczyich chęci, przechodzić obok, mimo, nie kojarzyć, nie pamiętać, nie wiedzieć – ach, nie wiedzieć! – ba, nie widzieć!! – to nie zbrodnia. To ulga, wytchnienie, nadzieja, przeświadczenie, wizja, objawienie, przywilej, olśnienie, fenomen, odkrycie, cud…!
Cudu trzeba, cudu! Obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi*, łagodnego powiewu na Horebie** wśród pękających skał. Pustyni i twardych kamieni zamiast chleba***, by przeżyć, odżyć, odrodzić się, ponowić, przypomnieć siebie, odtworzyć to najważniejsze, co wymknęło się z rąk, zniknęło z pola widzenia, zagłuszone w tumulcie i wrzawie.
Reset, gdzie jest klawisz reset! Zaczynamy od początku, lepszego początku, lepsze życie, niż kiedykolwiek.
* obłoku, który zasłoni przed faraonem, czerwonego morza, które zaraz się rozstąpi – przywołanie historii wyjścia Izraelitów z Egiptu
** łagodnego powiewu na Horebie – nawiązanie do podróży Elijasza
*** pustyni i twardych kamieni zamiast chleba – przywołanie czterdziestodniowego postu Jezusa
Było to ostatniego dnia roku. Przed północą Beniamin spał w najlepsze i próby obudzenia go były jak wyprawy w inny świat. Jego świat, tak przypuszczaliśmy. On usiłował dostać się do naszego świata, budził się, jednocześnie śpiąc, i spał, podczas gdy najwyraźniej jakaś drobna część jego świadomości zamierzała wyrwać się z czeluści niewidzialnych kazamatów, głębin duszy, do których została wtrącona bez nadziei na wyzwolenie, przed świtem.
Beniamin siadał i kładł się, mówił i milczał, ruszał rękami by zaprzeczyć, a potem – się zgodzić, te wszystkie gesty dobrze nam znane, z jednym wyjątkiem – nie otwierał oczu.
Za oknem powstawały już czerwononiebieskie pióropusze, i słyszeliśmy wystrzały.
Dziadek przysięgał, że nie pójdzie do ogrodu, jeśli Beniamin się nie obudzi. W ten sposób bieg wydarzeń zatrzymał się, to my go zatrzymaliśmy, my wszyscy, bo nie potrafiliśmy przekonać dziadka, uzależniliśmy się od Beniamina, od jego budzenia, od najmłodszego członka naszej rodziny i mieszkańca naszego trzypokoleniowego domu. Najmłodsi rządzą! Nawet jeśli o tym nie wiedzą, bo śpią, a ich świadomość błąka się w labiryncie ich duszy. Oto do czego doprowadziliśmy.
Pamiętam następny obraz – dziadek z latarką w ręku przemyka przez podwórko, okrągłe, białawe światło liże pomarańczowe ściany garażów, które były kiedyś stodołą, tak po prostu. Tam, z prawej ich strony, jest furtka, i dalej – ogród. W ciemności wydaje się bez końca. Stoimy przy oknie, Beniamin z nami, na pierwszym piętrze, wśród grzmotów i czerwonych i niebieskich pióropuszy, rozkwitających nad posiadłościami naszych sąsiadów. Jedynie nasz ogród jest ciemny, te stare, nieliczne już drzewa, których teraz nie widzimy, ale przecież wiemy, że tam są, znamy prawie na pamięć liczbę kroków między nimi, chropowatość kory, rozłożyste konary i miejsca, w których trzeba się schylić, by nie oberwać w głowę, przechodząc.
Światełko zatrzymuje się niedaleko. Potem kołysze, bo dziadek dzwoni do nas z komórki zapytać, czy nikt nie zasnął. Nie! Potem podpala paczkę, domyślamy się, że podpala, bo co innego miałby robić, przecież po to tam poszedł. I kiedy odchodzi na kilka kroków, race strzelają w górę.
Ale nie tak, jak u sąsiadów. Takich nikt nie ma, jak my. Fruną pod stromym kątem w lewo, potem w prawo, seriami, ostro, piskliwie, przenikliwie, przeszywająco, zapalone już przy samej ziemi. Drzewa podświetlone od dołu świecą niebieskimi konturami, jakby zajaśniała za nimi wielka lampa rentgenowska ukazująca nam istotę ogrodu, jego historię, i naszą. Oto dziadek z pradziadkiem sadzą w rzędach drzewa, potem pożyczają konia i zaorują przestrzeń między nimi. Z tyłu rozrasta się gęsty maliniak, a warzywne poletka skaczą to tu to tam, na przestrzeni lat, jak w ruchach szachowego skoczka. Widzę tam siebie, z prawej, przy cmentarnym murze, gdy ojciec kazał mi prowadzić konia, a on sam, pochylony nad pługiem, raptownie szukał stopami oparcia w miękkiej glebie, próbując nadążyć.
Widzę, mam poharataną dłoń piłką do drewna, chciałem pomagać przy wycince gałęzi, potem matka obwiązała mi ją bandażem. Słyszę w upale sygnał „Lata z radiem”, z tranzystora rzuconego gdzieś między krzaki kolczastego agrestu. Czuję mróz, bo wujek obwozi nas po ogrodzie na sankach, śnieg sięgał mu wtedy do kolan.
Wspominam właśnie twarde jabłka „kosztele”, gdy Beniamin zaczyna się trząść. „Co będzie, jeśli któraś raca nie wypali i spadnie na nasz dom?” – pyta. „Nic nie będzie” – odpowiadam. Nie przestaje być zaniepokojony. Nie udaje się zaprzeczyć jego słowom ani ich uspokoić. Najmłodszy dzieciak wypowiada proroctwo, a my nie mamy sposobu, by mu się przeciwstawić. W taką noc jak teraz, życzenia najmłodszych się spełniają, nawet jeśli oni sami by tego nie chcieli i boją się. Zaczynamy rozumieć, że jeśli nie uspokoimy najmłodszego, nie odsuniemy przerażających myśli, to spełni się jego obawa.
Ostatnia raca wzleciała, poznaliśmy ją po krótkim dźwięku wybuchu, ale nie rozbłysku… „A nie mówiłem” – szepnął Beniamin i domyśliliśmy się, że leci ona gdzieś nad nami. Za chwilę osiągnie najwyższy punkt, a potem zacznie spadać – czarna, zimna, twarda – wprost na nasz dom. „Tylko ty możesz ją odczarować” – mówię do syna – „proszę zrób to, po prostu pomyśl, że to robisz”. Przez chwilę jakby nie rozumiał, potem zamyka oczy i jeszcze może sekunda, w której nie wiem, czy śpi, czy ucieka w siebie, aż tuż przed oknem, przed nami rozbłyska parasol iskier biegnących w różne strony. Jaśnieją czerwono na naszych twarzach, w oczach wyzwalają ogniki radości…
O wpół do dziewiątej zeszła mgła. A może wzeszła. Nie wiemy, gdyż nikt nie wyglądał akurat przez okno i nie zanotowaliśmy momentu wejścia (zejścia) mgły. Jednakowoż mgła pozostaje obiektem, który warto, tak naprawdę, w ostatnich czasach wymieniać. Może jeszcze brzozę, tę za naszym oknem, która nurza się we mgle. Są sobie podobne, obie białawe.
„Duch Boży unaszał się ponad wodami”, mówi drugie zdanie Pisma Świętego, w staropolskim języku z siedemnastego wieku. „Unaszał się” podobnie jak ta mgła dzisiejszej nocy, a jeśli „wodami” ma oznaczać tlenek wodoru, to mgła była towarzyszką owego Ducha. Czyli dziś, sięgając wzrokiem za okno, spotykam pradawnego druha tej siły, która stworzyła świat i mnie stworzyła.
Dlatego mgła wydaje mi się tak bliska! Gdyby zatem mogła coś poradzić, podpowiedzieć w naszej sytuacji, widziała przecież, jak z pustkowia powstawał świat, tak obstawiony teraz dziełami ludzkiej kreacji. Droga Mgło, może już czas zasłonić mównice, trybuny, kamery i flesze, a potem zacząć wszystko od początku. Nie? Jeszcze nie teraz? Poczekamy, aż skoczą sobie do gardeł?
Ryszard Kapuściński, Warszawa 1982 rok:
Starganie losu polskiego: co kilka lat nowy etap, nowa scena, nowy układ. Żadnej ciągłości. To, co przychodzi, nie wynika z tego, co było. Co było wczoraj, dziś jest zwalczane albo straciło znaczenie, już się nie liczy. Nic się nie sumuje, niczego nie można zgromadzić, niczego uformować. Wszystko zaczynaj od początku, od pierwszej cegły, od pierwszej bruzdy. Co zbudowałeś – będzie porzucone, co wzeszło – uschnie. Dlatego budują bez przekonania, na niby. Tylko irracjonalne jest trwałe – mity, legendy, złudzenia, tylko to jest osadzone.
Ryszard Kapuściński, podobno też komuch.
W ulicznej ciemności, rozświetlanej latarniami, wiatr szumi w iglakach i macha resztkami liści, zacina deszczem. Nie wie o zamachach w Paryżu, mogę się założyć. Wieje tak samo, jak cztery dni temu i jak rok temu, jak gdyby nigdy nic się nie zmieniało. Nawet klimat z ociepleniem. Wiatrowi obojętny jest los człowieka, brutalne to zdanie i człowiek, gdyby mógł, wychłostałby wiatr, zresztą niektórzy próbowali.
Meteorolodzy umieścili apel i krytykę na facebooku, że wiatr teraz powinien zacinać już śniegiem, a nie deszczem, i nawet zebrali kilka tysięcy lajków. Lecz wiatr ma to najzwyczajniej gdzieś, albo nie zagląda na facebooka. Zresztą mógł wyłączyć opcję „obserwuję meteorologów”, czemu bym się szczególnie nie dziwił. Nawet się domyślam, który z moich znajomych wyłączył tę opcję przy moim nazwisku. I zaczynam rozumieć wiatr, że jest mu wszystko jedno.
W zasadzie kiedy nikogo nie obserwujesz ani nie reagujesz na lajki i komentarze, zyskujesz prawdziwą fejsbukową wolność. To pierwszorzędne uczucie, którego nie burzy sporadyczna świadomość, że algorytmy fejsbuka wyławiają ciebie z morza posłusznych fejsbukowiczów, jako krnąbrnego i leniwego, i podsyłają na zachętę fajsbukowe wabiki – to grupę pastorów, do której może chciałbyś się zapisać, albo amatorskich kierowców rajdowych, albo fotografów, którzy nie fotografują za darmo. By nie stracić wolności twoim zadaniem jest odpowiadać niezmiennie jak podczas dziecinnej zabawy: „pomidor”.
Wychodzisz za drzwi, siadasz na schodach z betonu, w ciemności, przed domem, obok fejsbukowego kolegi – wiatru – który zacina, a ty mu pokazujesz język. Osiadają na nim kropelki. W tych kropelkach czujesz zimne, twarde okruszki, znikające zanim rozetrzesz je o podniebienie.
Teraz! Oto rodzi się śnieg. Zacznie nim zawiewać może jeszcze przed ranem. Przemiana, przełamanie, przeistoczenie stanu, zmiana pory roku dzieje się właśnie teraz. Nie dowiedzą się o tym znajomi z fejsbuka, bo w ramach odwetu wszyscy przestali już obserwować skrzydlatą, nieuchwytną, niezrozumiałą duszę, bez której nigdy nie następuje zmiana pogody.
Wieczorem, gdy mąż odwróci się na chwilę, dzieci majstrują w swoim pokoju, ona przechodzi przez drzwi balkonowe, na zewnątrz. Nie otwiera ich, po prostu przechodzi. Tylne wyjście kieruje na krótki ogród, a potem przestrzeń. Przechodzi między drzewami, nie omija ich, idzie na wprost, przenika… Dom nie ma ogrodzenia, ona nie chciała, a on powiedział, że to niepodobne do kobiety.
Przenika przez wysokie trawy, już zeschnięte, jakby leciała nad nimi. Nie boi się przechodniów, to już poza zabudowaniami, pola. Tamtędy nikt nie chodzi, a nawet gdyby, nikt by jej nie poznał, tak jest teraz niepodobna do siebie.
Spieszy się na ostatni czerwony rąbek, nad horyzontem. On tam jest, jeszcze, ona wie, czuje, jest przekonana. No nieważne skąd wie albo czuje i jak jest przekonana. Po prostu gdy dociera na płaskowyż, mały czerwony rąbek jeszcze na nią czeka. I skoro ją tylko zobaczy już wie, że teraz może zniknąć.