Wędrowania trzeba, którego nie będzie widać końca. Celu, którego nie można dogonić. Jak horyzont, który można podziwiać wyłącznie z daleka. Bezkresu — jakże to słowo rzadko można usłyszeć. Bezmiaru, otchłani, nieskończoności. Zapomnienia o tym, czego zaraz nie będzie. A co będzie, to się okaże. Tak po prostu, bez lęku, bez zbytniej nadziei i bez rozczarowania.
Bradford
Bradford S Neff to drobnej postury mężczyzna. Przed obiektywem kamery jest spokojny, opanowany, rzeczowy, ale jednocześnie sprawia wrażenie niepozornego. Zmienia się trochę, gdy wydaje rozkazy stojąc wśród załogi – jego głos staje się silniejszy i twardszy. Jest kapitanem USS Pennsylvania, atomowego okrętu podwodnego niosącego na swoim pokładzie dwadzieścia cztery rakiety międzykontynentalne z głowicami atomowymi.
Wypływa na patrol, który trwa siedemdziesiąt dni. Mógłby płynąć i pół roku, okręt jest samowystarczalny, ogranicza go tylko ilość zabranej żywności oraz odporność psychiczna załogi, która liczy 155 oficerów i marynarzy.
Neff przeszedł długą drogę, zanim został kapitanem okrętu klasy Ohio, największej w USA. To szczyt marynarki wojennej. Teraz ma zmęczony wzrok, kiedy opowiada o swoim okręcie. Zna jego wszystkie zakamarki, wie, jak zbudowana jest śruba napędowa, której kształt jest ściśle strzeżoną tajemnicą, i dlaczego suszarki do rąk w toaletach zamocowano na gumowych poduszkach. Może Bradford chciałby już zostawić pływanie, może wspomina o sumie, która zebrała mu się na koncie i o tym, co z nią zrobi, jak spędzi resztę życia. Na pewno nie na wodzie ani pod wodą.
Płyną na powierzchni. Bradford jest na szczycie kilkumetrowego kiosku, wznoszącego się ponad cygarem kadłuba, przykłada lornetkę do okularów (nosi okulary) i patrzy na horyzont. Przed nim, kilka metrów niżej, kadłub wcina się w wodę jak wielkie wiertło. Podczas zanurzenia stoi jako ostatni w centrali bojowej, za plecami sterników i oficerów, rozstawia szerzej nogi a ręce ma założone na plecach. Gdy okręt pochyla się, on balansuje ciałem i tak nie traci równowagi.
A może jest pochłonięty bez reszty swoim okrętem, nie wyobraża sobie życia bez niego, bez misji. To bardzo prawdopodobne, bo gdy dowodzi, nie ma w nim zniecierpliwienia, napięcia, zbędnego zaangażowania. Nie tak, jak oficerowie, a już na pewno najmłodsi podkomendni, którzy z dumą operują sterami głębokości. Wydaje się, że Neff znalazł swoje życiowe miejsce, a jeśli tak jest, pozostanie w nim tak długo, jak będzie to możliwe.
Niepodobna do siebie
Wieczorem, gdy mąż odwróci się na chwilę, dzieci majstrują w swoim pokoju, ona przechodzi przez drzwi balkonowe, na zewnątrz. Nie otwiera ich, po prostu przechodzi. Tylne wyjście kieruje na krótki ogród, a potem przestrzeń. Przechodzi między drzewami, nie omija ich, idzie na wprost, przenika… Dom nie ma ogrodzenia, ona nie chciała, a on powiedział, że to niepodobne do kobiety.
Przenika przez wysokie trawy, już zeschnięte, jakby leciała nad nimi. Nie boi się przechodniów, to już poza zabudowaniami, pola. Tamtędy nikt nie chodzi, a nawet gdyby, nikt by jej nie poznał, tak jest teraz niepodobna do siebie.
Spieszy się na ostatni czerwony rąbek, nad horyzontem. On tam jest, jeszcze, ona wie, czuje, jest przekonana. No nieważne skąd wie albo czuje i jak jest przekonana. Po prostu gdy dociera na płaskowyż, mały czerwony rąbek jeszcze na nią czeka. I skoro ją tylko zobaczy już wie, że teraz może zniknąć.
Z własnej woli
Kolega Romek zaczął zamieszczać na Facebooku zdjęcia z Kaukazu. Na jednym z nich stoi w słońcu, a przed nim ściele się nieskończone pole warstw chmur. Nie, to nie chmury, przyglądam się zdjęciu. To zdaje się pole śnieżne albo lodowe. Piękne zdjęcie, kropla w kroplę jak te z podróży Martyny Wojciechowskiej. Ma chłopak szczęście. Ostatnim razem, jaki sobie mogę teraz przypomnieć, dawał zdjęcia ze skandynawskich fiordów. Siedzi sobie nad przepaścią, oświetloną finlandzkim słońcem tego najlepszego gatunku, jaki tam się przydarza. Gdzieś w dole o brzeg rozbijają się fale. Piszę: brzeg, ale nawet nie pamiętam, co tam w dole było – piasek, plaża, czy skały. Ale z pewnością było fantastyczne.
Dawno już kolega Romek nie zamieszczał zdjęć z Tatr, przestał też obwieszczać widoki alpejskie. Z prostej dla mnie przyczyny – przestał tam bywać. A to dlatego, że bywa teraz w innych miejscach. Nie może być tu i tam naraz, przypuszczam nawet, że nie chciałby, przynajmniej na razie, być tu, gdzie go nie ma, przecież jest gdzie indziej, i najwyraźniej z własnej woli. Domyśleć się tego można z jego komentarzy do zdjęć, krótkich i nie wątpiących: „wspaniały czas!”. Na marginesie – kolega Romek rozmawia tam z tubylcami chyba po angielsku, bo nasz czas może być krótki, może się dłużyć lub być nawet nieokreślony, ale nie żeby był sam z siebie wspaniały. I to też jest ciekawe.
Za każdym razem kolega Romek potwierdza, że przeżyte miejsca i w nich doświadczenia zbliżają go do Pana Boga. Raczej wierzę mu na słowo, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Wierzę nie tylko dlatego, że oglądam zdjęcia, na których otwarte na pierwszym planie, Pismo Święte świetnie współgra z przełęczą w oddali, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzę, bo znam szczególną łatwość Romka do zbliżania się do Pana Boga i wiem, że może to robić w każdym miejscu na Ziemi. Tym bardziej w fiordzie albo w drodze na Kazbek. Czyli wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej skuchy.
Skoro Romek może to robić w każdym miejscu, to chyba nie po to jedzie na Kaukaz. No chyba, że chce odkryć zupełnie nowy sposób zbliżania się. Bo może być tak, że Alpy i Kaukaz dają zupełnie inne jakościowo zbliżenie. Nie chodzi przy tym o wysokość nad poziom morza, czyli o to, czy jest się wyżej, czyli bliżej nieba. Na tyle znam Romka, by o tak prostacką miarę go nie podejrzewać.
Takie prowadzę rozmyślania stojąc w Pyzówce. Rozglądam się wokół. O Alpach nie mam co marzyć, ale o Tatrach już tak. Majaczą w oddali. Ale na pewno nie na teraz. Dziś mam przed sobą okoliczne wzgórza. Jedno z nich nazywa się Trubacz. Nie „Turbacz”, tego jestem pewien, składałem litery na mapie kilka razy. Jest środek sierpnia i w tych okolicach, właśnie teraz, nie mogę liczyć na fotografię wśród śnieżnych lub lodowych pól, jak te na Kaukazie. Na spacer ponad chmurami też nie liczę. Ale spoko, również nie potrzebuję szczególnych warunków, w jakich mogę zbliżać się do Pana Boga.
Wybieram asfaltową drogę przez wieś. Nikt mnie nie zaczepia, nikt niczego nie chce. W połowie podejścia widzę dom, przy którym pracują mężczyźni, ocieplają go. Obejście nie ma ogrodzenia, między domem a przydrożnym rowem stoi chyba z dziesięć rowerków dziecięcych, plastikowych traktorków, małych ciężarówek. Wśród nich podnosi głowę tęga, młoda kobieta, ubrana w rodzaj dresu; trudno to stwierdzić, bo ubranie odeszło od swojej pierwotnej formy kroju i koloru. Gdy idę dalej ściga mnie odgłos plastikowych kółek toczących się po asfalcie. Po dwudziestu metrach zdaję sobie z tego hałasu sprawę, odwracam się, widzę małego chłopca, który jedzie za mną, schylony nad brudnoczerwonym traktorkiem.
W ostatnim domostwie przed lasem, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, porusza się wahadłowym krokiem starsza kobieta. Trawa jest przystrzyżona, dom zadbany, wraz z stodółką i kurnikiem lśni odcieniem pomarańczowego, ciepłego brązu. Gdzieś w głębi, zza furtki, wychodzi stadko dorodnych indyków. Są bielutkie, czerwienią się ich korale. Za stadkiem i kobietą drepce chudy mężczyzna w sztruksowych, niegdyś brązowych spodniach, podobnej w odcieniu marynarce oraz kaszkiecie. Widzą ich kątem oka, bo sam miotam się na skrzyżowaniu dróg. Nie wiem, którą wybrać, a może po prostu nie mogę oderwać oczu, nie chcę pozostawiać za sobą obrazka pomarańczowo-brązowego gospodarstwa z bielutkimi indorami pośrodku.
Kobieta dostrzega moje roztargnienie, zagaduje dokąd chcę iść. Odpowiadam jej bez użycia angielskiego (ani innego obcego języka, nie tak jak Romek w szerokim świecie), zauważam nawet, że ona mówi polszczyzną bardzo zbliżoną do mojej, bez góralskich czy podhalańskich zaciągów i podmiany szeleszczących spółgłosek. Rozmawiam i nie robię zdjęcia indykom, z lenistwa, ignorancji, bo o wzruszenie siebie nie podejrzewam. Indory pozostaną tylko w mojej pamięci.
Droga przez las nie wyróżnia się zapachem kurzu i szumem wiatru w igłach sosen i świerków. Grzbiet wzgórza jest coraz bliżej, czesze tam wiatr sięgające najwyżej drzewa. Nadciąga daleki oddech, tym razem z zachodu, z ciepłym błogosławieństwem. Gdy nad czubkami drzew pokazuje się horyzont oceniam ile przeszedłem i obliczam czas. Bo mam wrócić na kolację, do rodziny, dzieci, więc na kontemplację pozostała mi jeszcze godzina.
Na kolejnych rozstajach dróg zakręca, podwinięte jak dywan, rżysko. Robię zdjęcie i potem obrabiam je w komputerze, by stało się ładne, ale i tak nie zbliżam się nawet do elegancji obrazów z fotografii Romka na kaukazkich dolinach. Tu wszystko takie zwykłe, szare. Nawet jak krajobraz ładny, to w środku stoi słup wysokiego napięcia. Ale nie jestem wybredny.
Nawet nie jestem pewien, czy to z własnej woli, czy z braku wyboru. Niektórzy mówią, że każdy miał lub ma wybór, tylko sam nie wie, kiedy go dokonał, albo kiedy (i czy) inni dokonali wyboru za niego. W każdym razie może to niewybredność, a może nieprzeciętna zdolność zbliżania się do Niego wszędzie. Może zaskakująca afirmacja, w szczególności wszystkiego, w czym się uczestniczy – asfaltowej drogi między wiejskimi domami, białych indorów, banalnego kurzu leśnej drogi i w ogóle całej tej Pyzówki („zapyziałej” powiedzieliby malkontenci), wszystko w sumie jakoś sprawia, że przyznaję, tak: jestem tu z własnej woli…
Lena
W tym wpisie zacząłem pisać o mapach, ale zgubiłem wątek. Podejmuję go teraz.
Rozwijaliśmy papierowe mapy podczas wakacyjnych podróży. Za każdym otwarciem mapy wydobywał się z niej dziwny zapach. Wystarczyło, że wzrok padł na nieregularne, różnokolorowe kształty, które ukazywały się zaraz po rozchyleniu złożonych równolegle kartek.
Pamiętam też atlas, otwarty po raz pierwszy chyba przy dziadku. A może przy ojcu? Raczej nie. To dziadek czasem opowiadał mi do snu historie z dalekich stron. Kiedyś powiedział o tym, że ludzie polecieli na Księżyc i zabrakło im tlenu. Albo nie powiedział do końca, albo go nie zrozumiałem, dość, że tamtej nocy, i wiele razy potem, usypiałem ze strachem – że oni czuli się strasznie, gdy brakowało im powietrza do oddychania.
Oglądałem mapy Antarktydy, zupełnie białe, bez zielonych ani czerwonych obszarów. Może dziesięć lat potem przeczytałem książkę o tym, jak Krzysztof Baranowski wraz z załogą dopłynął Pogorią do Antarktydy. I jak tam, podczas sztormu, gdy ani kotwica ani pracujący na pełnych obrotach silnik nie były w stanie uratować żaglowca od dryfowania na góry lodowe, kazał sternikowi kręcić ósemki. I wtedy dali jakoś radę.
Oglądałem mapę Spitzbergenu po tym, jak w telewizji usłyszałem o wyprawach tam.
Kiedyś zepsuło nam się w domu radio, którego ojciec używał od zawsze. Tata usypiał odwrócony do ściany, a między ścianą i tapczanem było wciśnięte radio. Miało trzy gałki oraz kilka klawiszy. Wkładało się do niego baterie R20, które starczały na bardzo długo. Radio grało cichuteńko tak, że nikt w pokoju nie był w stanie usłyszeć, co tak naprawdę gra. Ojciec usypiał przytulając ucho do jego białej, metalowej, perforowanej obudowy, w miejscu, gdzie wewnątrz był zainstalowany głośnik.
Potem, sam nie wiem jak, ja też mogłem usypiać przy tym radiu. Nastawiałem fale średnie albo krótkie. Na krótkich falach, gdy kręciłem gałką strojenia, lekkie poruszenie pokrętła powodowało przeskakiwanie wielu stacji. Trudno było coś ustawić, a stacje świergotały przy strojeniu, jak nawiedzone ptaki wiosną.
Głosy dobiegały najróżniejsze, w wielu językach. Wyobrażałem sobie, że o tysiące kilometrów od naszej sypialni ktoś siedzi w studiu radiowym i mówi np. po rosyjsku. On nawet nie wie, że ja go słucham, ale na pewno ma nadzieję albo przypuszcza, że słuchają go jacyś ludzie w miejscach, których nawet nie mógł sobie wyobrazić. Nie miałem pojęcia kto i po co mówi gdzieś w studiu na falach krótkich albo średnich, skoro nikt u nas w domu nie używał wtedy zakresu innego, jak długie fale. Na nich nadawany był Program Pierwszy Polskiego Radia.
Kiedy zepsuło się radio, ojciec kupił nowe. Nazywało się Lena. Ładna, miła nazwa, lecz kiedyś na lekcji geografii dowiedziałem się, że Lena to rzeka w Związku Radzieckim. Otworzyłem atlas i spojrzałem na mapę. Na dole była podziałka w tysiącach kilometrów…
To małe radio, które było u nas nowe, nazywało się tak, jak rzeka… wielka. Tak tak, wielka rzeka to przecież Nil, Amazonka, Missisipi… Ale wielkich rzek jest na świecie więcej, a mnie chodzi o takie, które są wielkie, ale o których się nie myśli, nie pamięta. Wzdłuż nich żyją tysiące i miliony ludzi. Obok tej masy wody przetaczającej się każdej minuty i sekundy, zebranej z setek i tysięcy kilometrów kwadratowych…
Lena ma długość ponad cztery tysiące kilometrów, (kto jest w wstanie to sobie wyobrazić!) i przebiega przez rejony, o których nie mam pojęcia. Jej ujście, wystarczy rzucić okiem na mapę, przyprawia o zawrót głowy. Gdzieś tam ludzie zmagają się ze swoimi codziennymi problemami, które decydują o ich egzystencji. Lena płynie od tysięcy i więcej lat bez względu na to, kto jest prezydentem Rosji, Stanów Zjednoczonych, a kto napisał na Twitterze wiadomość dnia.
By być na przekór – marzę, by zobaczyć choć raz Lenę i jedną wioskę, która leży na jej brzegu. Zobaczyć mieszkających tam ludzi. Możliwe, że marzę tylko dlatego że wiem, że nigdy nie będzie okazji, tam się znaleźć. Bo to nawet bez sensu – dlaczego akurat Lenę?
O twórczości i pstrykaniu
W twórczości nie da się oszukać co najmniej jednego czynnika – czasu. Poszukiwanie, klecenie, rozwalanie tego, co sklecone, budowanie od nowa, zbieranie sił, trwonienie sił, zbieranie znów, organizowanie, konsultowanie, przegląd, horyzont coraz szerszy – to wszystko wymaga czasu.
Niekiedy da się zauważyć, że ktoś za jednym zamachem stworzy coś fajnego. Nie należy dać się zwieść ułudzie. On tego nie stworzył w tym czasie, on to miał w głowie o wiele wcześniej. Inaczej – to mu się tworzyło w głowie przez dni, miesiące i lata. Lecz niestety, ludzie postronni opowiadają czasem o takich twórcach-geniuszach, co jednym pstryknięciem wywołują nowe światy. I w ten sposób powstają legendy. Wielu chciałoby mieć obok siebie takiego błyskawicznego twórcę, a już na pewno – wielu pracodawców. Mówiąc jednak między nami (myślę, że możemy sobie pozwolić na odrobinę prywatności, przecież jeśli już tu zaglądnąłeś i czytasz, to z pewnością mamy ze sobą wiele wspólnego): przekonanie, że ktokolwiek stworzy sensowne dzieło pstryknąwszy palcami, to kompletna bzdura.
Jedyne wyjście – napisać powieść
Żyję w kosmosie – tyle jestem w stanie napisać. Przyjechali teściowie zza trzech granic. A nasz dom liczy od dziś, na kolejne trzy dni, czwórkę dzieci. Wyjaśnię, że jedna z moich przedmałżeńskich rozmów z moją ówczesną narzeczoną dotyczyła liczby dzieci, kiedy to wymieniłem właśnie liczbę „cztery”.
Jestem też po przelewaniu samogonów, które przyjechały zza trzeciej granicy, a które w oryginale mają nazwę „țuică” oraz ”vișinată”. Dzięki nim moja zdolność oceny wzniosła się na niecodzienny poziom, podbudowany radością z niecodziennego spotkania jak i tym, że jest po prostu piątek wieczór.
Gdybym chciał szerze wyjaśniać, na czym polega moja bytność w kosmosie, musiałbym napisać powieść. Nie wątpię, że wtedy wszelkie okoliczności, powody i wyniki stałyby się dla was jasne. Niemniej jednak nie jestem pewien, czy kiedykolwiek będę w stanie napisać powieść. Tak więc podejrzewam, że pozostanie tak, jak jest. Jak w przypadku setek tysięcy i milionów ludzi, którzy przeżyli coś, ale nie są w stanie tego zanotować, zachować, zapisać, przekazać, wyrazić. Co nie oznacza przecież, że to się nigdy nie zdarzyło…
Droga do lata
Od bramy prowadzi droga wzdłuż ściany domu. Za rogiem otwiera się podwórko i zaraz po lewej stronie stoi jaśmin z białymi kwiatami. Zapach jaśminu sięga do bramy i jeszcze dalej, prowadzi przechodnia jak promień radiolatarni sprowadza samoloty na lotnisko. Zresztą może to zapach innego jaśminu, bo od strony sąsiada, za bramą, pochyla się drugi. Tak naprawdę kiedyś było ich trzy. I jest ten trzeci! Po drugiej stronie podwórka, od północnej strony, przy samej ścianie garażu kolejnego sąsiada, jego gałązki odpychają się od tynku i zwracają w stronę podwórka.
Od zawsze – po zapachu poznawaliśmy, że będą wakacje. A z nimi – nieznane, dalekie wędrówki. Podróże całonocne samochodem, albo przynajmniej pociągiem. Świt pędzący, w stukocie kół, na równinach za Poznaniem, zasłoniętych kurtynami mgły.
My, dzieci, czekaliśmy na wakacje. Czekaliśmy – na co? Czy ciągle jeszcze czekamy, my, dorośli? Może czekamy ostrożniej, z przyciszoną nadzieją, rejestrując i odkładając w pamięci cokolwiek się stanie. A że stanie się coś innego i gdzie indziej, niż co dzień, to zdaje się wystarczającą nagrodą…
Czy naprawdę robimy to, musimy robić to, czego nie chcemy? Czy wiemy, czego byśmy chcieli, czy już tak wrośliśmy w obowiązki, że wydają się nasze, jedyne… Cóż dopiero zerwać się nagle a beztrosko – do wymarzonego i już zapomnianego dzieła…
Moje miejsce
„To jest dom, to miejsce, w którym mógłbym mieszkać”. Zatrzymałem samochód, żeby sfotografować wierzby stojące w dwóch rzędach, w dolinie, podświetlone z tyłu niskim słońcem. Wracając do auta popatrzyłem na dom z białej cegły. Stał cichy, samotny – bez obejścia, bez stajni, stodoły, bez nawet śladu ogrodzenia. Za nim, w stronę lasu, wznosił się ostro pagórek, tak nagle, że wyglądając z okien na parterze można było dostrzec zapewne tylko trawiasty stok, w odległości już kilku metrów. Wokół ani śladu zwykłej, gospodarskiej aktywności – żadnych narzędzi, wiader, pojemników. Trawa nie wydeptana. Otoczenie domu zamykało się w rzędzie dużych drzew z lewej strony, za którymi stało gospodarstwo sąsiada. Zaś z drugiej strony przechodziła polna droga prowadząca pod las, wzdłuż niej znów rząd wysokich drzew.
Przy ścianach domu znalazły swoje miejsce młode drzewka. Tak blisko ścian, że gdyby ktoś w domu mieszkał, na pewno nie pozwoliłby, żeby odrosły od ziemi. Jedno z drzew zagradza podwójne, szerokie drzwi garażu, zarośnięte trawą. Na drzwiach wisi kłódka. Szyby w oknach są całe, choć z ram złuszczyła się niemal zupełnie farba. Były białe, kiedyś. W oknach – resztki zasłon, pomiędzy którymi prześwitują jakieś belki i podpory stojące krzywo. Rynny są całe, choć lekko pogięte, dach również bez widocznych ubytków.
Z balkonu od strony drogi zaczął odpadać miejscami beton, balustrada przyrdzewiała. Można by ją odnowić, podobnie jak okna. Ale bez zbytniej ingerencji, by nie sprawić wrażenia, że oto człowiek wziął tu sprawy w swoje ręce, rozsiadł się rubasznie i podporządkował sobie wszystko, co w granicach obejścia może podporządkować. Zrobił to, bo nie podobała mu się trawa taka, jak sama rośnie, krzewy jakie zwykle są i drzewa, bo urosły tam, gdzie chciały, a nie gdzie zaplanował człowiek.
W ogóle nie ma tu granic między tym, co moje, gospodarskie, a tym, co zewnętrzne i co mnie nie dotyczy, więc nie obchodzi. Brak tu płotu z lichego, ale kształtnie wyciętego w fabryce drewna, malowanego nowoczesną farbą, przypominającą plastik. Brak zielono-pastelowej siatki ogrodzenia, brak jaskrawych odcieni drzwi, okien, dachu, ścian, brak podjazdu do garażu i kostki brukowej przed drzwiami. W tym ukrytym, cichym domu, chciałbym mieszkać. No tak, ale on jest taki, bo w nim właśnie nikt nie mieszka…
Robię zdjęcie od strony lasu i wracam do auta. Wtedy słyszę odgłos, szczęk. Na pierwszym piętrze ktoś otwiera okno balkonowe. Czekam i patrzę, aż wychodzi mężczyzna, chudy i stary, człowiek w czapce z daszkiem o wyblakłej czerwieni. Mówię „dzień dobry” i czekam, co odpowie. Możliwość w zasadzie jest jedna – zapyta mnie, co tu robię. Lecz ciekawi mnie ton jego głosu, bo widzi w moim ręku duży aparat fotograficzny, a to powoduje różne emocje.
Zaczynamy rozmawiać. Pokazuje mi, że myliłem się myśląc, że nikt tu nie mieszka, bo przecież z lewej strony jest wyraźnie wydeptana ścieżka prowadząca do drzwi. Nie sprawdzam, przyznaję mu rację. Widzę, że ponad jego głową wystaje ze ściany wspornik z dwoma izolatorami, do których zwykle dochodzą kable z energią elektryczną. Mówi, że radzi sobie bez prądu. Zimą pali w piecu i wskazuje ręką w głąb mieszkania. Na moje słowa, że mógłbym tu mieszkać odpowiada, że jest do kupienia działka tuż obok. Nie, ta działka nie jest jego.
Mieszka tu od urodzenia. Ten dom został zbudowany w 1980 roku, poprzedni nie istnieje. Nie miał żony ani dzieci. A reszta rodziny rozeszła się daleko stąd.
Wiosenny deszcz jest zdrowy
Beniamin:
– Tato, czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– …
– Czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– Ale co tam! Dlaczego ma być zdrowy? Jest taki, jak każdy inny. Co ci przyszło do głowy…?
– A pani mówiła, że jest zdrowy.
– A… No jeśli pani mówiła… Rzeczywiście, wiosenny deszcz może być inny od np. jesiennego. Bo jeśli jest ciepło… Wiesz, to możliwe, że wiosenny deszcz jest taki… szczególny…
Dziś rano zmyliły mnie chmury. Wychodząc z dziećmi do szkoły ubrałem się w koszulę z długim rękawem, ciepły sweter i kurtkę. Dzieci mają z górki do szkoły, więc wracając dość szybko zdjąłem kurtkę. Było ciepło, mimo mżawki. A wieczorem, gdy wysiadłem z autobusu, padał deszcz wiosenny, przez który biegłem, by nie tak bardzo zmoknąć. Chyba niepotrzebnie, bo rzeczywiście, w gasnącym świetle dnia ciepłe opary deszczu zdawały się działać leczniczo…