Zmartwychwstanie

Od trzech dni czarne wieko zamykało się nad nim, nie domykając się całkowicie. Co prawda nie wyglądało na to, że się domknie, ale to ciągłe zamykanie było fatalne. Podpierał wieko ręką i odpychał, ale sił starczało mu na krótko, i znów opadało. Przeziębienie. 

Z przyciężkim wiekiem nad sobą włóczył się od domu do pracy, zajęcia do zajęcia, od spotkania do spotkania. Przysiadał w kącie, przymykał oczy na pół minuty czekając na czerwonym świetle, drzemał piętnaście minut między jednym telefonem a drugim. Wieko stawało się lżejsze na jakiś czas, na chwilę.

Zmartwychwstanie poczuł dziś, na huśtawce. Pojechał wieczorem na przejażdżkę rowerową z dziećmi i na placu zabaw, przez przypadek, usiadł na huśtawce. Chciał odpocząć… zabujał się.

Właśnie zachodziło słońce; niebem, między blokiem a budynkiem zamkniętej w niedzielę szkoły dążyły niepostrzeżonym, posuwistym krokiem, rozciągnięte pierza chmur. Na placu zabaw, czyli tu, na ziemi, pusto; dwie mamy, gaworzące, oddalały się, pokrzykując na dwóch małych synków biegnących kołyszącym się krokiem.

zachód w gęstej zabudowie

Tam, o zachodzie słońca, wieko zaczęło ulatywać. Teraz, kiedy jest w domu, na zewnątrz już ciemno, a wewnątrz jego duszy – jasno. Słyszy, jak z łazienki dobiega głos synka, który może po raz pierwszy w życiu zaśpiewuje się piosenką. Jak to się stało, że się zaśpiewuje, nie wiadomo, z punktu widzenia rodzica to po prostu przypadek, choć przypadków nie ma. Szczególne, że całe miesiące starań nie przyniosły efektu i syn nie zaśpiewał, a śpiewa właśnie teraz i to jak! Wystarczy posłuchać dwóch, trzech wersów. Zmartwychwstanie. Jak je sprawić, na zawołanie, nie wiadomo. Pozostaje nadzieja, gdy opada wieko, tym większa radość, gdy przejaśnieje.

Wiosenny deszcz jest zdrowy

Beniamin:
– Tato, czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– …
– Czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– Ale co tam! Dlaczego ma być zdrowy? Jest taki, jak każdy inny. Co ci przyszło do głowy…?
– A pani mówiła, że jest zdrowy.
– A… No jeśli pani mówiła… Rzeczywiście, wiosenny deszcz może być inny od np. jesiennego. Bo jeśli jest ciepło… Wiesz, to możliwe, że wiosenny deszcz jest taki… szczególny…

Dziś rano zmyliły mnie chmury. Wychodząc z dziećmi do szkoły ubrałem się w koszulę z długim rękawem, ciepły sweter i kurtkę. Dzieci mają z górki do szkoły, więc wracając dość szybko zdjąłem kurtkę. Było ciepło, mimo mżawki. A wieczorem, gdy wysiadłem z autobusu, padał deszcz wiosenny, przez który biegłem, by nie tak bardzo zmoknąć. Chyba niepotrzebnie, bo rzeczywiście, w gasnącym świetle dnia ciepłe opary deszczu zdawały się działać leczniczo…

Pociąg w Darmstadt, fot. Piotr Kubic

Daleka droga do ogrodu

Im dłużej śpi tym gorzej się czuje. Poszukuje więc ratunku w pisaniu, właśnie teraz, w tej chwili. Podobnie jak w nocy, gdy wrócił do domu. Nierozważna jest to próba, ponieważ pisanie nie wychodzi mu ostatnio w ogóle. Jak głupie jest więc poszukiwanie uspokojenia w tym, co mu nie wychodzi? Próbuje udowodnić sobie, że w czymś nie jest kiepski. Świadomość, że jest kiepski, nie pozwala mu odpocząć, wzmaga frustrację. Tym bardziej, że kiedyś, jak sądził, nie był kiepski w pisaniu. (Przecież opinia paru tam osób to zbyt mało, żeby pomyśleć o niej na poważnie.)

To czego mu naprawdę trzeba, to usiąść w ogrodzie, tam gdzie widok otwiera się na trawę, pracowicie koszoną przez ojca w zeszłym roku. (Podobnie jak w poprzednim. Ojciec jeszcze żyje i ma się nadzwyczaj dobrze.) I na niebo, gdzieniegdzie zaciągnięte chmurami.

Usiąść w ogrodzie, ale bez książki, bez aparatu fotograficznego, a tym bardziej – bez komputera. Ale jak to zrobić, skoro te wszystkie sprzęty same pchają się do rąk. (Telefon musi zabrać, na wypadek, gdyby zaczął tracić przytomność). No właśnie, telefon musi zabrać i tu jest niebezpieczeństwo.

Zdjęcie zmartwychwstania

Mam zrobić zdjęcie mówiące o tym, że Jezus jest zmartwychwstaniem. Pomyślałem, że spróbuję to przeprowadzić, zrealizować, zobaczyć na własne oczy. Spróbuję sam dokonać zmartwychwstania, aby poczuć choć w części to, co może czuć ON.

Kupiłem wazon, stoi obok mnie. Kupiłem też klej. Wazon jest czysty, nie nosił w sobie jeszcze nigdy wody. I nie poniesie zanim…

Zamierzam go umieścić na twardym podłożu. Ciężki młot, wiem, leży gotowy w garażu. Potem mam uderzyć tylko raz.

A potem – zebrać kawałki szkła, położyć na stoliku, który ustawię w ogrodzie, między drzewami, na których pojawiają się już pąki. Sam nie wiem, czego boję się bardziej – czy tego uderzenia młotem, czy sklejania, które przecież może się nie udać. A jeśli nie uda mi się go skleić, to nie utrzyma wody. Pozostanie martwy na zawsze…

To coś jest niedaleko od każdego z nas

To wszystko, nad czym pracujemy – nasza praca zawodowa, zmagania z przepisami, prawem, z dojazdami do pracy, zakupami, sprzątaniem, układaniem rzeczy na półkach, remontami w domu, podpisywaniem umów na nowy abonament telefonu komórkowego, opłacanie ubezpieczenia OC za samochód (znowu drożej niż rok temu) – to wszystko, to nie jest istota życia. To może zaledwie wstęp, albo margines. To jakiś dodatek, materiał (jak u krawca, jeszcze nawet nie wykrojony), to faktura, forma, ale nie treść.

Co jest treścią? To niełatwo opisać. Zwłaszcza po dniu takim jak dzisiaj, w którym prawie trzy godziny to czysta podróż busem, w aucie, dwie godziny – strawione na spożywanie pokarmów. Kolejne dwie godziny na uganianie się za bzdurami, układanie czegoś w szufladach czy na półkach. Na szukaniu w internecie produktów, które mają polepszyć codzienny byt, pracę. Na formułowaniu na piśmie problemu współpracy z niesolidną firmą. Ten dzisiejszy dzień wyssał z duszy siłę na rzeczy, które są poboczne, mało ważne, nie są esencją,treścią życia. Na drobnostki, szczegóły. Czy zostało coś na istotę spraw…?

Studnia świadomości, Przychodnia ul. Szwedzka, fot. Piotr Kubic

Na szukanie fragmentów dwóch spektakli, około trzydziestosekundowych, które najlepiej oddałyby wobec publiczności charakter przedstawień. Czy ktoś zdaje sobie sprawę, jak trudno wybrać fragment trzydziestu sekund z przedstawienia tak, aby przekazać, o czym ono jest? Nie tylko pod względem treści, ale i nastroju. Zafałszować nie jest trudno. Dramat można pokazać jako komedię, proszę bardzo. Albo odwrotnie. Lecz niech nie umiera wiara w to, że reklama, która jest fałszerstwem, ma krótkie nogi. Gdzieś ciągle uczciwość jest w cenie, odbiorcy czują to podskórnie. Odbiorców się zdobywa konsekwencją i uczciwością. Niech tak będzie i tak zostanie.

Córka ma do odrobienia lekcje. Jest już późno, powinna spać. Zarówno lekcje do odrobienia, jak i fakt, że powinna spać, to rzeczy drugorzędne. Ważniejsze jest coś innego, coś, co jest obecne wśród nas, kiedy w trójkę, zmartwieni, pochylamy się nad jej zeszytem. W kuchni, za której oknem króluje już ciemność. To coś wyczuwam wyraźnie, tę najważniejszą rzecz, ale czy umiem ją opisać…?

Nie wolno dać się zmylić, że urządzanie domu, poszukiwanie pracy, zmaganie z absurdami codzienności, walka o lepszy byt to sedno naszego życia. Esencja jest niedaleko każdego z nas. To jak celowanie w tarczę, ale nie w widoczną w centrum dziesiątkę, tylko trochę obok. To nie polega na byciu dokładnym, idealnym, na spełnianiu szczegółowych marzeń, na osiąganiu jasno określonego celu. Jak to ktoś napisał – szczęście nie polega na tym, że osiąga się orgazm za każdym razem. O tę właśnie dokładność, albo raczej – niedokładność chodzi. To nie jest jak McDonald, który w każdym kraju, pod każdą szerokością i długością geograficzną, serwuje takiego samego Big Maca. Ten prymitywny ideał stał się zaprzeczeniem ideału.

Gdzie przed osiemnastoma laty

Jestem i układam się do snu w miejscu, w którym, przed osiemnastoma laty, żyłem. Wtedy już od pięciu lat, dzień po dniu. Napisać, że tamten czas, dziś, to jak sen – to banalne, nawet jeśli prawdziwe. Lecz prawda często jest banalna, nawet jeśli nie chcemy w nią uwierzyć, tak na początek; potem bronimy jej zaciekle przed banałem, a w końcu okazuje się nim, w sposób tak oczywisty, że nawet szkoda o tym gadać.

Za oknem pobłyskują czerwone światła na kominach elektrociepłowni, jak osiemnaście lat temu, z kilku kilometrów; według ściśle określonego interwału, przewidzianego przepisami, dla ostrzegania choćby samolotów. Nie zakryły je rozrastające się drzewa. Światła sugerują, że nic się nie zmieniło, ale przecież nie światła decydują o tym. Tylko moja pamięć, a raczej moja jej interpretacja.

Tutaj, a konkretniej, w pokoju obok, powstawały moje marzenia. Westchnienia pełne wolności zderzały się z uniwersytecką rzeczywistością, codziennością, a raczej – próbowały się zderzyć, bo udawało się im dopiero podczas sesji egzaminacyjnych, zdecydowanie za późno. Niemożność prostej oceny samego siebie po tak długim czasie (który wcale nie wydaje się długi), czy to nie zastanawiające?

Świadomość przemijania, prędzej czy później, skłania nas do przyjęcia je za normę, za coś warte co najwyżej wzruszenia ramionami. Mój syn płakał ostatniej nocy, tęskniąc za matką, której nie miał obok. Ja, mając cztery razy tyle lat, co on teraz, wierzyłem jeszcze w zbawczą moc obecności drugiego człowieka. To okazało się zbyt bolesne. Dziś – nawet niedojrzałe. Jesteśmy skazani na samotność, i dopiero kiedy zdamy sobie z tego sprawę, kiedy przyjmiemy to do wiadomości, pogodzimy się z tym i nauczymy się radzić sobie sami, wtedy dopiero może pojawić się drugi człowiek i wtedy zbawcza moc może zacząć działać. Gdybym chciał zmniejszyć ból mojego syna (a na pewno chciałbym), powinienem mu tę myśl jakoś przekazać, im wcześniej tym lepiej. Lecz przekazać, tak po prostu, nie jestem w stanie. Jak tylko skazać go na doświadczenie…

W tym domu, w pokoju obok, przeszedłem straszne chwile. Tutaj dotarłem do granic moich możliwości, których przedtem nie znałem, z których nie zdałem sobie sprawy, nawet, kiedy do nich dotarłem. Teraz patrzę na siebie sprzed dwudziestu lat i mam wrażenie, że widzę postać poruszającą się we mgle, nieświadomą tego, czego dotykała, z czym się spotykała.

Śmieję się na tę myśl. Bo ona sugeruje, że dziś już wiem. A co ja wiem? A czy przed dwudziestu laty też nie sądziłem, że wiem? Oczywiście, że tak sądziłem. Chcąc być uczciwym dziś i przy okazji dowieźć, że czegoś się jednak nauczyłem, muszę stwierdzić, że… nie wiem. Co najwyżej – podejrzewam, przeczuwam, wierzę lub przynajmniej – mam nadzieję. Chwytam się jej, jeszcze raz, zaczynając od początku. Próbując najuczciwiej jak mogę podejść do samego siebie, a potem, jeśli starczy sił, do tego, co wokół…

Nieskończoność (pola) fot. Piotr Kubic

Dlaczego to zdjęcie jest tutaj?

Zrobiłem je, ponieważ urzekły mnie poziome pasy słomy. Wśród nich nie ma żadnego elementu, który by świadczył o tym, że mają swój początek lub koniec, że coś zmienia się w ich przebiegu. Wydaje się, że przemierzają przestrzeń w nieskończoność, ciągle takie same, nierozróżnialne, jednakowe, bez początku i końca. Są bezimienne jak nasze życie, jedno z wielu, nawet jeśli dla nas samych ciekawe, to z perspektywy czasu i przestrzeni nie różniące się od innych. Takie (po prostu) sobie.

Nie wszystko jedno

Było już ciemno, kiedy zbierali rozrzucone w trawie zabawki. W altanie, na trzech stołach, z których każdy inny, zostały brudne talerze, filiżanki, jednorazowe kubki. W altanie ciągle nie ma elektryczności, i żeby jej nie było jak najdłużej, pomyślał. Na przekór.

Pomiędzy koronami drzew, na północnym zachodzie, daleko, jeszcze paliło się niebo, mocnym pomarańczem. Ale już tylko w jednym miejscu, gasnąc nagle na linii horyzontu. Za kilka dni nadejdzie ten najdłuższy dzień i słońce zajdzie w najdalszym miejscu w kierunku północy. Potem znów z każdym wieczorem zacznie przesuwać się na zachód, aż w grudniu, najkrótszego dnia, zajdzie na południowym zachodzie. Drzewa będą wtedy nagie, homo sapiens otuli się ciepłą kurtką. Za sześć miesięcy.

Cóż to jest sześć miesięcy. Po nich nadejdzie kolejnych sześć i może znów te urodziny. Nie wiadomo.

Czy można polubić to, że tak naprawdę niczego nie wiadomo?

Chyba można. Tak mu się teraz zdaje, wieczorem, a słońce już zaszło. Lecz może jutro przestanie się wydawać…? A jednak ma nadzieję, że uda mu się polubić i ten stan (że nie lubi, gdy nic nie jest pewne). Mówiąc więc uczciwie, jest w stanie się cieszyć i z tego, że uda mu się polubić różne stany, nawet kiedy mu się nie uda, albo kiedy stany wcale nie wskazują na lubienie czegokolwiek. I wbrew pozorom, wcale nie chodzi o to, że jest mu wszystko jedno.

Przed domem rosną te same iglaki, co sześć miesięcy temu. Delikatny, nocny, późnowiosenny wietrzyk przeciska się między igłami, a słychać go wewnątrz ponieważ okno jest uchylone. W grudniu dźwięk porywistego, zimnego wiatru przeciśnie się przez zamknięte wtedy okno. Wystarczy więc zamknąć oczy, by pomyśleć, że właśnie jest grudzień. Operacja zaiste absurdalna, bo kto w czerwcu wyobraża sobie grudzień i po co?

Może więc chodzi o osobowość, która zwykle jest myślami nie tu, gdzie ciałem. Na przekór, próżno liczyć na koniec tęsknoty. Lecz i ten osąd nie musi być słuszny, może się tak tylko wydawać, zwłaszcza wieczorem, po zachodzie słońca. Znów niczego nie wiadomo i na szczęście udaje mu się polubić ten stan, a nawet jeśli mu się nie udaje, to i tak lubi to, że mu się nie udaje. Na przekór przekorze, albo zupełnie w zgodzie z nią.

Teraz więc, kiedy ciągle nic nie wydaje się pewne, to wszystko wydaje się już jasne i wreszcie można zasnąć.

Roztargniony rowerzysta

Między blokami, na osiedlu, które stoli na stromym pagórku, przejechał facet na rowerze. Czy to z koszyka, który miał na bagażniku, czy z małego plecaka, który wiózł na plecach, wypadła kartka papieru.

Wszystko albo nic. Nienawidzę rzeczy połowicznych. Skoro więc gdzieś na horyzoncie czasu moje życie się skończy, to tracę ochotę żyć już teraz. Wystarczająco dużo widziałem, jakoś nie ciągnie mnie do nowych wrażeń. Pozostaje jeszcze obowiązek, chciałbym zobaczyć moje dzieci, jak same radzą sobie w życiu. A wtedy spokojnie mogę przestać istnieć.

Należy zaznaczyć, że rowerzysta nie zauważył utraty kartki, jechał dalej. Lecz zastanawiając się szczerze musimy stwierdzić, że nie jesteśmy pewni, czy kartka wypadła właśnie wtedy, kiedy on przejeżdżał i czy nie leżała już tam wcześniej. Może podmuch powietrza oderwał ją na chwilę od asfaltu i stąd mylne wrażenie. A nawet jeśli to on napisał te słowa, to dojechawszy do domu może o nich zapomni i brak kartki nie będzie mu ich przypominać. Może być też tak, że nie było żadnego rowerzysty, bo z ławki, na której siedzimy, a która jest trochę daleko, nie widać dokładnie przebiegu ulicy i może to tylko zaćmienie, przelatujący nisko ptak na tle dopiero co ulistnionych gałązek szpaleru klonów.

Ślepa ściana i kot, fot. Piotr Kubic

Co się wali

Przystanek autobusowy, dewastacja, fot. Piotr Kubic

Czasem wydaje ci się, że świat wali się na głowę. A to nie prawda, co najwyżej wali się sama głowa. Wystarczy wziąć tabletkę na nadciśnienie, krople uspokajające, pigułkę na nadkwaśność, doprowadzić cukier do mniej więcej normy lub przez piętnaście minut zmusić się do nicnierobienia i oniczymniemyślenia. I wraca do normy!

Przystanek autobusowy, fot. Piotr Kubic