To, co umiesz, to jest twoje

Szanuj to, nie rozdawaj byle komu, za bezcen

Przeglądam internet w poszukiwaniu filmów, piosenek, koncertów „na topie”. Warto wiedzieć, co teraz ludzi przyciąga. Przyglądam się tym materiałom. Prezentują wysoką jakość, ale przeważnie – nie najwyższą, nawet jeśli zostały zrealizowane przez profesjonalistów. Tak bardzo niewiele jest doskonałych rzeczy, choć są bardzo dobre i wiele można się z nich nauczyć.

Trafiam na ładne zdjęcie słodkiej nastolatki. Jest mega zgrabna, oczywiście seksownie ubrana (ale bez przesady), i przyjęła typową, sztampową postawę, która przy jej figurze gwarantuje sukces (czyli super zdjęcie). Myślę, że wszystko jest OK, ale coś nie daje mi spokoju. W pewnym momencie mój wzrok dociera do… I tego nie napiszę, choć to najzwyklejszy element prawie każdego zdjęcia. Spojrzenie w to miejsce to test, którego nauczyłem się od świetnego, choć mało znanego fotografa, który nota bene już nie fotografuje. Patrzę w to jedno miejsce i przeczucie potwierdza się – fotograf który pstryknął tę fotkę, fotoedytor, który wybrał to zdjęcie, redaktor, który je zatwierdził – nie znają pewnej tajemnicy.

Patrzenie i widzenie to bardzo trudne rzeczy. Wydają się łatwe i oczywiste, bo niby widać to, co widać. To kompletna nieprawda, co zresztą potwierdzają ciągle rozwijające się badania psychologiczne. Najtrudniej zobaczyć coś co jest wprost przed oczyma – to widzi się dopiero po latach, dziesiątkach lat patrzenia, myślenia, kojarzenia faktów, przeczuwania, empatii, chęci zrozumienia, pytań, które nie dawały spokoju.

Mniej więcej wiem, co wiem, i już nie tak łatwo wcisnąć mi kit. Przepraszam, że tak się wymądrzam, ale od czasu do czasu – niech każdy zrobi rachunek swojego doświadczenia i niech doceni to, czego rzeczywiście nauczył się przez lata.

Nowa, nowa książka…!

Wraz z kolejną, nową książką, otwieraną na pierwszej stronie, rozpoczyna się następne wyzwanie. Za każdym razem – inny język, choć ten sam, polski. Odmienne słowa, po nowemu dobierane i układane, nie od razu coś czytelnikowi znaczą. Zdania nie płyną bez zawirowań. Czasem całe akapity są jak przezroczyste. Nowa książka czeka na akceptację, na przylgnięcie do myśli autora.

Zrozumienie to struktura neuronów. Na ile struktura czytelnika odpowiada strukturze autora? Na przestrzeni pierwszych zadrukowanych kart, gdy oczy przebiegają wersy a kolejne piętra neuronalne przetwarzają impulsy, tworzy się nowa konstrukcja, siatka, bliższa autorowi. Wrażenia wynikające z samego tekstu zbiegają się z kolorami i twardością okładki trzymanej w dłoniach, szorstkością papieru pod opuszkami palców. Wiedzą o tym graficy, projektanci książek.

Nowa książka, nowa przygoda!

Niesłyszalna orkiestra

Jasny gwint, jak można było zepsuć taką okazję?

Tak, kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem zespołu Kombi. Zresztą słuchało się tego, co wpadło w rękę – jakie było środowisko, jakie czasy, jakie otoczenie. Pamiętam, kiedy ojciec kupił gramofon – mówiło się „adapter”, bo „gramofon” brzmiał staroświecko. Ha ha, to właśnie przykład myślenia z mojego środowiska tamtych lat. Więc skoro kupił adapter i rozpakował, to okazało się, że nie ma w domu żadnej płyty. Skoczył więc do centrum (200 metrów, a mieszkaliśmy na granicy miasteczka) i kupił to, co znalazł w sklepie, który zresztą zaraz zamykali, a było popołudnie. Wtedy to jeszcze nie była płyta Kombi.

Okładka krążka „NOWY ROZDZIAŁ” miała w sobie ówczesną nowoczesność – napis zrobiony z kresek, jakie znaliśmy tylko na pojawiających się dopiero wyświetlaczach elektronicznych (mówiło się: ciekłokrystalicznych, ale w tym wypadku chodziło o diodowe).

Potem dziwna okładka „Kombi 4” (golarka i krater jakby księżycowy, przynajmniej było co analizować), a potem – „Tabu” – taki graficzny standard. Piszę o tym, bo chodzi o emocje i wspomnienia – brzmienie tych utworów na głośnikach stereo, które udało się zdobyć do pokoju nastolatka, otwarte okno i zapachy wszystkich pór roku po kolei, dwójki i piątki w szkole (bez szóstek), nakładanie czarnych krążków i ich zdejmowanie, pakowanie do foliowych woreczków i tekturowych okładek. Żadne klikanie, przewijanie kciukiem, żadne setki i tysiące kawałków do wyboru.

Przechodząc do sedna – spotkałem teraz nagranie utworu, który kiedyś wypełniał moje cztery ściany:

https://youtu.be/JvUYAG8mrew
(jeśli nie działa kliknięcie na ikonę filmu, proszę kliknąć na odnośnik powyżej)

„Za ciosem cios” w wykonaniu KOMBI z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie

Jest OK – myślę, widząc Zbyszka Fila – bo naprawdę dobry jest i wolę jego (przepraszam Grzegorza). Widzę, że będzie orkiestra, więc – ciekawe! Utwór start, keyboardy na pierwszym planie, a potem w kamerze – piłujący drewno ludzie z kwartetu. Ich nie słychać. Wszystko wypełnia to, co znałem – elektronika. W obrazie – orkiestra jest, w dźwięku – nie ma.

O, zdrada! Przepraszam, ale orkiestra tylko do obrazka? Dlaczego? Elektronika jest na dziesiątkach nagrań, które można znaleźć wszędzie, a orkiestra – to rarytas, to niezwykłe, może tylko jeden taki koncert. I co? Orkiestry nie słychać. Na ujęciu z góry miła kobieta patrząca w obiektyw kamery i dająca smyczkiem po strunach. Czy wiedziała, że smyczkiem macha tylko dla kamery?

I nagle przypominam sobie moment, w którym zrozumiałem różnicę między orkiestrą – klasyczną, symfoniczną – słowem: orkiestrą unplugged, a orkiestrą elektroniki. To było podczas koncertów Jean-Michel’a Jarre’a w Chinach. On też wpadł na pomysł zagrania z orkiestrą, tam – tradycyjną, oryginalną, chińską. Przez wiele lat, gdy słuchałem tego nagrania, słyszałem głównie elektronikę Jarre’a, a pomijałem – chińczyków na ich instrumentach. Ale kiedy wreszcie wpadli w ucho, cios był nagły i powalający.

https://youtu.be/uTyAtn177zo?t=2468

Trzeba posłuchać od 42 minuty i 10 sekundy. Odkrycie, którego dokonuje mózg, kiedy otworzy się w nim pewna klapka: elektronika nie wytrzymuje próby w zetknięciu z tradycyjnym instrumentem. A grupa instrumentów, orkiestra doświadczonych muzyków, mających za sobą tysiące lat tradycji – po prostu miażdży te XX-wieczne skrzyneczki z kabelkami, gałeczkami i wskazówkami. One wydają się jak z papieru, pomalowane w kolorowe błyszczące wzorki, podczas gdy stare instrumenty niosą w sobie los miliardów Chińczyków zmagających się z wielowiekowym losem.

Może podczas koncertu Kombi i pracy nad miksem utworu „Za ciosem cios” również objawiła się ziejąca pustką przepaść? Której nie udało się uniknąć inaczej, jak ściągając do granic słyszalności poziomy orkiestry? Może nijak nie kleiła się elektronika z żywym instrumentem (u Jarre’a jednak trochę się klei), więc decyzja była jedna – syntetyką przykryć wszystko? Przykryć nawet te dwie gitary elektryczne, które sobie tam pogrywają gdzieś… Na przodzie – keyboardy (przepraszam: legendarne syntezatory), perkusja otoczona pleksi i gitarzyści, nie mniejsi figuranci niż orkiestra z tyłu – dająca z siebie wszystko. Ale co z tego, skoro nawet dźwięk wielkiego bębna na finale też został zmieciony elektroniką.

Dla porównania – Peter Gabriel, również zwykle grający nie byle jaką elektroniką – zdecydował się na koncert z orkiestrą. Wygląda to i brzmi zupełnie inaczej.

https://youtu.be/prtSRGeILEo?t=35

To zupełnie inna jakość, to inny świat, który tworzy orkiestra – od najprostszych instrumentacji, do współczesnych, wręcz atonalnych. Tu też jest rozziew – między zespołem i głosem Petera, ale cieszy nieuciekanie od niedoskonałości kosztem sztuczności i nieprawdy. Głos Gabriela brzmi tak, jak brzmi, cóż, nie jest on wokalistą klasycznym. Lecz koncert ujmuje, muzyka jest piękna, z odlotem, oddechem.

Nauka (edukacja), czym jest naprawdę :)

Śmieszą mnie takie tytuły, może Was również, a śmiech to zdrowie.

Kształcenie człowieka to poszukiwanie w nim wrażliwości, która aktualnie go przerasta. Ale jeśli będzie uważnym, czujnym, pokornym, to delikatnie zarysowana ścieżka, która często jest tuż pod jego stopami i której nie widzi, zaistnieje w jego świadomości. Wpierw mgliście i niepewnie, będzie kręcił głową i zastanawiał się – czy to prawda, czy rzeczywiście tak może być? Ale jeśli poszukiwacz wczuje się w najlżejsze drżenie swojego wewnętrznego radaru, dostrzeże różnicę między szczegółami, a tak naprawdę – między uczuciami w samym sobie, między którymi do tej pory nie widział podziału, które zdawały się jednym i tym samym.

Te różnice z początku zdają się pomijalnie małe, niewiele znaczące, niewarte uwagi, ale podczas dalszych obserwacji okazuje się, że są kluczowe i podstawowe. Za jakiś czas osoba poszukująca będzie się już dziwić, jak mogła nie rozróżniać tak oczywistych spraw.

Ale to tylko jeden z etapów. Następny, który czeka na odkrycie – to zacząć samemu tworzyć te drobne, coraz drobniejsze, najdelikatniej tkane szczegóły.

I kolejny etap – pogodzić się z tym, że tak niewielu ludzi je będzie dostrzegać.

Sztuka wyższa nie domaga się użyteczności

Mam w domu słabowitą serię powieści Lema. Słabowitą pod względem jakości wydania. Klejone kartki, miękka, cienka okładka. Znalazłem stary egzemplarz, wspólne wydanie Solaris i „Niezwyciężonego”. „Niezwyciężony” został kilkadziesiąt lat temu przeczytany przez Andrzeja Łapickiego, mam to nagranie i służy mi jako wzorzec porównawczy wobec współczesnych audiobooków. Skutek jest taki, że mało której książki czytanej jestem w stanie słuchać, tak bardzo brzmią sztucznie i nadęcie w porównaniu do interpretacji Łapickiego.

Solaris zaś, jako chyba najbardziej znany utwór, postanowiłem przeczytać jeszcze raz, mając więcej czasu w czasie pandemii. Książka rozsypuje się, jest już w kilku częściach, a każda z nich grozi dalszym rozpadem w każdej chwili. Noszę ją w plastikowym woreczku z suwakiem.

Przed laty zapamiętałem opisy Oceanu, form, jakie tworzył. Pomysłu na pokazanie Oceanu nie mieli ani Tarkowski ani Soderbergh w swoich filmach. Może dlatego, że fantastycznie został opisany w powieści. Lem bawi się opisem. Opis ten wydaje się zupełnie niepotrzebny dla fabuły i akcji powieści. Lem zagrywa się w sam ze sobą, myśl jego, wyobraźnia, płyną własnym strumieniem, niepohamowanym żadną potrzebą ograniczenia, obowiązku, potrzeby, praktyczności, użyteczności. Lem, mistrzowski erudyta (o czym można się przekonać czytając jego korespondencję z Mrożkiem), sam do siebie puszcza oko, gra sam ze sobą. Wyraża błyskawicznie to, co ja, czytelnik, tylko przeczuwam, że można chcieć wyrazić, że może istnieć taka możliwość, że coś może zaistnieć, przecież tylko w wyobraźni. I zanim, czytając, uświadomię sobie to, co być może w wyobraźni możliwe, to w następnych zdaniach już mam, już Lem to maluje, szybkim i precyzyjnym pociągnięciem literackiego pędzla.

Wracając do tytułu tego wpisu – oczywiście jest on arbitralny, i prawdziwy i fałszywy zarazem. Bo jak zmierzyć użyteczność, przydatność? Czym jest „sztuka wyższa”, kto ją określa, zagarniając ziarna i odrzucając plewy?

Przygoda, pisanie scenariusza

Dawno nie pisałem scenariusza, a nie pisałem scenariusza w takim rozmiarze i do takiej formy – dokumentalnej. Przecieram szlaki, to boli. Tępy ból gdzieś nad żołądkiem oraz w środku czaszki. Odruch ucieczki – robić wszystko inne – segregować śmieci, przeglądać stare ubrania, porządkować garaż, wieszać pranie i nastawiać nowe – byle nie pisać scenariusza. Czy trzeba zadać gwałt sobie, czy raczej przeciwnie – uspokoić się – żeby pisać? Może zmuszać się na spokojnie?

Bzdura! Nie zmuszać się, tylko poczuć przygodę. Przypomnieć tamte momenty gorącego lata w blaszanej furgonetce pędzącej od sklepu do sklepu, od warsztatu kowalskiego do introligatora, zbierającej okruchy przyszłej wystawy. Wystarczy poczuć i nie wieszać już prania ani nie robić porządków. Usiąść przed klawiaturą i przelać wizję na ekran.

sam sobie wezmę

Teatr Bagatela organizował cykliczną imprezę pt. „Festiwal Sztuki Aktorskiej”, podczas której prezentowano postacie aktorów. Były spektakle, wywiady. Bohaterem jednej z edycji był Dariusz Starczewski i podczas wywiadu powiedział coś, co zapamiętałem tak: „sam sobie wezmę to, na co zasługuję”.

To zdanie, które może komuś może się jawić jako buńczuczne i dumne, dziś widzę jako bardzo praktyczne i w sumie jedyne, dzięki któremu można czegoś dokonać. Darek mówił wtedy o czekaniu na to, że ktoś dostrzeże zdolności, pracę, doceni i pozwoli zarobić. (Tak, zarobić; nie kokosy, ale żeby móc żyć bez szarpania się.) Ale takie czekanie to złuda. Liczy się to, jak sami wykorzystamy nasze zdolności, czy sami docenimy naszą pracę i czy będziemy umieli na niej zarobić. Liczy się to, czy wiem, czego chcę i czy robię to, żeby to osiągnąć.

Poprzednie zdanie jest już wyświechtanym sloganem i tak, jak to jest ze sloganami – wszyscy je powtarzają, ale rozumieją tylko ci, którzy tego doświadczyli. Reszcie się wydaje, że rozumie.

Sen o pianinie

Śni mi się, że gram na pianinie. Regularnie, co kilka dni. Ale przecież od kilkunastu tygodni nie gram, z premedytacją.

W czwartej klasie szkoły podstawowej byłem dwa miesiące w sanatorium. Tam początkowo nie miałem dostępu do pianina, więc chodziłem po długich, wysokich korytarzach (stare budownictwo) i w rytm kroków, w głowie, w wyobraźni, płynęła u mnie muzyka. Bolała pustka, brak dźwięków płynących od strony klawiszy, a w ten sposób dało się ten ból trochę uśmierzyć.

Teraz, nie grając z premedytacją, działam, na to wygląda, przeciwko własnej naturze, przeciwko czemuś, co jest silne we mnie. Ale poświęcam tę naturę, granie, z którego nie będę miał pieniędzy, na które nawet nie będą przychodzili ludzie, nawet za darmo, bo trzeba o to zadbać i dobrze pogłówkować marketingowo, żeby przyszli. Poświęcam to na rzecz np. robienia filmików. Boli pustka, w jaką wtłaczam się, która skutkuje przeniesieniem grania na tworzenie czegoś innego, na czym można ewentualnie zarobić, a którą nawet łatwiej propagować w internecie, wśród ludzi, która nie jest z definicji abstrakcyjna, jak muzyka.

Takie jest założenie tego niegrania.

Zapraszam na koncert

8 czerwca o godzinie 21:00 w Krakowie, w Teatrze Barakah przy ul. Paulińskiej 28.

Wkraczam na pustelnię. Aby w sobotę jak najbardziej rozwinąć skrzydła, teraz składam je, zwalniam ich ruchy, może nawet lekko zwiążę, na chwilę. Posucha w sferze natchnienia minie, kiedy zewnętrzne i wewnętrzne bodźce odsunie się daleko. Mózg nie znosi pustki, zacznie tworzyć, gdy pustkę odczuje. Musi ją odczuć czasem boleśnie, musi się znudzić, by potem poderwać.

Pozostaje ćwiczenie techniki, powolne, niespieszne, bardzo precyzyjne i bez emocji. Do wykonania praca rzemieślnicza, a na przeoranym polu wzejdzie natchnienie. Praca intelektualna już zrobiona – jest program, następstwo napięć, co i do czego prowadzi i na czym ma się skończyć. Więc teraz – rzeźbić, spokojnie, robić swoje. W sobotę, przed koncertem, tylko rozegranie się.

Impotencja

Stefan rzadko czytał ciekawe książki. Nie dlatego, że był literackim ignorantem, ale chyba dlatego, że nie pozostawiały go w spokoju. A Stefan był zbyt wyczerpany codziennością, by serwować sobie niepokój, po pracy, wieczorem, przed snem. Lecz prawdziwszy powód niechęci brał się z aspiracji Stefana. Sam chciał pisać książki i myślał, że jest w stanie pisać je całkiem niezłe, jeśli tylko znalazłby więcej czasu. Czytając dobrą lekturę zdawał sobie jednak sprawę, że inni pisarze są lepsi od niego, co wprowadzało go w niemiły nastrój. Bolało. Dlatego Stefan sięgał po bzdurki, przerzucał je po kilka stron przy różnych okazjach – śniadaniu, w kolejce do dentysty, na przystanku. Znajdował przy tym niedoskonałości stylu, banał fabuły, ubóstwo słownictwa. I myślał, że sam potrafiłby lepiej.