Montaż, wizja niepohamowana

Mam swój sposób na montaż filmu. Nawet miałem o nim tu napisać, ale jednak nie. To niesamowite, jak montaż wyrasta z wewnętrznego poczucia rytmu oraz…. muzyki. Montaż jest zabiegiem, które wymaga bardzo osobistego i skonsolidowanego spojrzenia, powiedziałbym – wizji. Nie przesadzam, tu jest potrzebna cała wizja, jak również jej wyraźne odczucie, którego nie traci się przez cały czas. Jak to zrobić, żeby to zrobić, i żeby widz miał poczucie konsekwencji, które będzie dla niego uderzające…?

Oczywiście nie myślę teraz w ogóle o podstawowych zasadach montażu. Opierają się one na zjawiskach psychofizycznych, z którymi nie da się dyskutować. Można działać wbrew nim, ale tylko ze świadomością określonego celu. Obraz i sposób patrzenia są wdrukowane w każdego człowieka, który widzi. Umiejętności patrzenia oczywiście są bardzo różne, zależne od doświadczenia. Człowiek zajmujący się sztukami wizualnymi jest jak wielki magazyn cudowności, i do laika można go porównać tak, jak studnię do kałuży. Ale zawsze, u samej podstawy, istnieją zjawiska psychofizyczne, którym podlegamy jako ludzie, wynikające z budowy naszego oka, a jeszcze bardziej – budowy kolejnych pięter neuronalnych przetwarzających obraz w mózgu.

Na samym końcu tego łańcucha jest odbiorca. Najbardziej podstawowym „parametrem” jest tempo jego odczuwania, bo od niego zależy tempo montażu. I tutaj przeciętnym nastolatek nie zgodzi się z przeciętnym czterdziestolatkiem. W ostatnich latach media ogromnie przyspieszyły, percepcja odwróciła wiele do góry nogami. A tempo to dopiero początek montażu, a o tempie należy podjąć decyzję jak najszybciej i jak najbardziej świadomie.

Przy montażu filmu „Pociąg” Kawalerowicza twórcy dokonali próby przyspieszenia filmu. Wiem to z filmu dokumentalnego, który znalazłem w internecie. Przemontowali cały film, skracając ujęcia. Usiedli na sali projekcyjnej, zaczęli oglądać, i po skończeniu popatrzyli na siebie: nie ma filmu! Zniknął cały nastrój, misternie budowany w powiązaniu z tempem akcji i związanym z nim tempem odczuwania.

Tempo to przykład, a związany jest z nim rytm (który nie jest tym samym, co tempo), a gdzie tam dalej do kolejnych elementów montażu. Do czego zmierzam – montaż jest dziełem bardzo osobistym, indywidualnym. Może przy nim pracować kilka osób pod warunkiem, że zgadzają się ze sobą, wyczuwają nie tylko cel filmu, ale również siebie nawzajem. Na co wpływa montaż, co jest jego głównym celem – tego tu nie napiszę. Zbyt dużo czasu zajęło mi dochodzenie do tego, aby sprzedać w jednym zdaniu… 😉

PS. Przypominam sobie wywiad ze świetną montażystką, która wspomina, jak reżyserzy boją się pokoju montażowego, w którym weryfikacji ulegają wszelkie wizje, plany, idee 🙂

Wydostać się z Krakowa!

Wydostać się, jak najszybciej. Zwłaszcza w piątek wieczorem. Tak, z pewnością wielu ludzi próbuje uczynić Kraków miejscem najlepszym, najbardziej pożądanym do zamieszkania i przebywania. Ten rajski Kraków istnieje już w reklamach emitowanych w tramwajach i autobusach. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś miał wątpliwości, czy idee i plany nie wyprzedziły znacząco rzeczywistości.

Dość wielu ludzi zdecydowanie ucieka z tego miasta, zwłaszcza w piątek wieczorem. Samochodami, autobusami i busami, pociągami. Jeden z nich wyjeżdża rowerem. Najkrótszą drogą, jak to możliwe, byle do przemieść, i potem – w przestrzeń, pola, ciemność. W listopadową noc.

Ulica Dożynkowa przechodzi w Marszowiecką, wzdłuż obu ciągnie się rząd latarni. Na przecięciu z Galicyjską i Kasztanową kończą się uliczne lampy. Dalej na północ, pomiędzy polami przeciska się Królewska. Z asfaltem tak wąskim, że z trudem mijają się samochód i rowerzysta. Wąska Królewska jest dobrym skrótem między Witkowicami i Wolą Zachariaszowską. Zwłaszcza w piątek wieczorem, a tak naprawdę – w nocy, jak teraz.

Samochód goni rowerzystę. Lampka czołowa oświetla mały fragment drogi, lecz kiedy z tyłu, tuż za rowerem, pojawia się auto, jego światła wybiegają jasną i szeroką plamą daleko w przód. Jadą tak razem – kolarz korzysta z darowanego mu światła, ciśnie pedały, by w przód, jak najszybciej. Kierowca samochodu nie wyprzedza. Jadą tak razem trzy kilometry, aż za zagajnikiem na pagórku i dwoma zakrętami, pojawia się osiedle Przymiarki. I znów lampy uliczne. Rowerzysta zwalnia i ustępuje. Żegna kierowcę auta podnosząc otwartą dłoń.

Cieplejszy wiatr łagodzi chłody

Łaskawość losu, dobrotliwość przyrody, splot okoliczności niepewnych i nieprzewidzianych – przygnały ciepły wiatr tej nocy. Wiesiek może powie: wiatr to wiatr, co z tego, że ciepły. Niech sobie mówi, a dwie noce wstecz przeszywało nas zimno. Budziliśmy się o świcie i odczytywali na termometrze cztery stopnie. Zaś dziś? Jedenaście? I to świtem! Jeszcze – tak, jeszcze!

Szum wiatru… A gdzie świerszcze…? No niech szumi, lepszy szum, zanim zamieni się w wycie wśród bezlistnych konarów. Jeszcze nie teraz, nie od razu… Szum liści, po odejściu świerszczy, ratuje od rozpaczy. Cisza w ogrodzie nieruchomo zdumiewa, zaraz po końcówce lata. Niepokoi… Jeszcze będzie dla niej miejsce, w grudniu i styczniu.

Nie! Tu – cisza wrześniowa…! „Czegoś brak” myśli przechodzień mijając puste krzaki porzeczek. A maliny jeszcze walczą.

Diagnoza premortem – Kahneman, „Pułapki myślenia”

NADMIAR optymizmu i pewności siebie może prowadzić do katastrofalnych skutków, szczególnie w przypadku planowania finansów, inwestycji, kierowania dużymi firmami. Tam, gdzie rzadziej używa się bezwzględnych, matematycznych lub fizycznych parametrów do oceny sytuacji, bo większą rolę odgrywa opinia, intuicja, doświadczenie człowieka.

Nasz świat hołduje ludziom, którzy są pewni siebie. Kahneman w „Pułapkach myślenia” wykazuje, że ta pewność siebie i optymizm prawie zawsze nie mają podstaw i nie przekładają się na wyniki w rzeczywistości. Nadmiar optymizmu i pewności siebie jest w ogólnym rozrachunku szkodliwy, to dla Kahnemana oczywiste.

Czy można jakoś przezwyciężyć nadmiar optymizmu i pewności siebie? Wynika on z cech ludzkiego umysłu, „a te można wprawdzie okiełznać, ale nie da się ich pokonać”.

Jedną metod jest „diagnoza premortem”. Polega ona na tym, że zanim podejmie się ważną, perspektywiczną decyzję, która będzie miała duże konsekwencje, zwołujemy naradę i wykonujemy pewien eksperyment myślowy: „Wyobraźmy sobie, że minął rok. Wdrożyliśmy plan, który mamy w tej chwili mamy przed sobą. Rezultat okazał się katastrofą. Dajmy sobie 5-10 minut aby krótko napisać, jak doszło do tej katastrofy” („Pułapki myślenia” str. 353).

Ciekawe, że nie chodzi o wypowiedź ustną, ale o napisanie. Bo kiedy zespół dochodzi do decyzji, zwłaszcza, kiedy wypowie się szef albo szefowa – publiczne wyrażanie wątpliwości jest odbierane jako przejaw nielojalności. A jeśli zabiorą głos tylko osoby wspierające decyzję, nastąpi stłumienie wątpliwości, co zaowocuje zbytnią pewnością zespołu. Wątpliwości muszą zostać wyrażone i poważnie rozważone przez zespół. „Główną zaletą diagnozy premortem jest to, że legitymizuje wątpliwości, a w dodatku zachęca nawet zwolenników pomysłu do zastanowienia się nad możliwymi zagrożeniami, których wcześniej nie brali pod uwagę”.

jest dobrze

Zerkam na Krakowski Festiwal Filmowy 2021. Interesują mnie głównie krótkometrażowe filmy oraz dokumentalne. Krótka forma jest dziś potrzebna, jest w natarciu. Umiejętność zbudowania narracji i zaangażowania widza nawet w trakcie kilku minut. Wzrasta w ostatnim czasie zainteresowanie dokumentem jako alternatywą dla fabuły, której pomysły, innowacje, wydają się ograniczone. Codzienność-niecodzienność mogą byę ciekawe, są niezwykłe choćby dlatego, że żyjemy w coraz bardziej różnicującym się świecie.

Film, sztuka, powinna nieść ze sobą piękno, nawet, a może szczególnie, gdy opowiada o trudnych sprawach. Dlatego nawet wtedy niesie przekaz, że życie ma wartość, może być i jest piękne.

Przykład: polski film dokumentalny „Koncert balkonowy” (reż. Diana Kadłubowska, Krzysztof Kadłubowski) to tylko piętnaście minut opowieści o życiu na podwórku otoczonym ze wszystkich stron ścianami zniszczonego budownictwa. Tematem nie jest sam koncert, który jest jednym z wielu wydarzeń na tym podwórku. To portret ludzi, ich zwyczajów, który nie jest ponury, ale pozbawiony emfazy, silenia się na niezwykłość. Film jest jak niedokończony, co w pierwszym momencie trochę negatywnie zaskakuje. Ale filmy dokumentalne rządzą się nieco innymi prawami. Tutaj zyskujemy wrażenie, że to wycinek historii tego podwórka. Ta akcja potoczy się dalej, nawet jeśli jej nie zobaczymy, bo zgasło ostatnie ujęcie.

Co szczególnie warte uwagi, co mnie cieszy w filmach na KFF:

  • ogromna różnorodność formy – są tu filmy dokumentalne, animacje, fabularne, łączące różne gatunki – np. dokumentem może być animacja, co kiedyś wydawało mi się niemożliwe.
  • łączenie bardzo różnych pomysłów, nietypowe zakończenia, nierzadko bez puenty, połączenia scen, nad którymi muszę się zastanowić, nieoczywiste, a generujące moje własne skojarzenia
  • ujęcia, które ja wyrzuciłbym do kosza, sprawdzają się głównie w filmach dokumentalnych, w których nie da się powtórzyć akcji – świadczy to o prawdziwości sytuacji, która się stała, i jeśli nie ma ostrości, to trudno, ale jest treść – najważniejsza,
  • ogrom najróżniejszych wizji, wrażliwości, budowania kadru, opowiadania historii, można mieć wrażenie, że w każdym miejscu, czasie, z najróżniejszymi postaciami można stworzyć ruchomy obraz, który wciąga, przed którym widz nie obroni się, jeśli tylko w niego wejdzie.

Nie zrobisz tego sam

Wielu znanych, sławnych i poważanych ludzi nie dokonało swojego dzieła w pojedynkę. Większość z nich tego nie dokonała samotnie, a możliwe, że nikt. Nie wiedzą o tym młodzi, którzy chcieliby czegoś dokonać i też być znani, a przynajmniej poważani. Nie wiedzą o tym dlatego, że nie uczą się historii. Nie chodzi o historię, której są uczeni w szkole, otrzymując świetne oceny. Chodzi o to, że są uczeni nie tego, co naprawdę jest im potrzebne, co by dało rzeczywiste pojęcie o mechanizmach życia.

Słucham właśnie wykładu na temat jednej z ikon polskiego teatru. Nie pierwszy raz, przy okazji zdobywania informacji o kimś „wielkim”, okazuje się, że na jego „sukces” pracowało wielu ludzi. Ale ten jeden nadał kierunek sprawie, ciągnął ją do przodu, nakłonił innych by się zaangażowali. „Sprzedał” im swoją ideę tak, że oni ją „kupili”, płacąc swoim zaangażowaniem i pracą. A on wziął od niech to, co najlepsze.

Dziś, z perspektywy czasu, niemożliwe wydaje się, że np. ikona teatru wcale miała dobrego stylu pisania, skoro wydała ileś tam książek. Ale tak z powodzeniem mogło być, bo nad stylem pracował ktoś inny, kogo nie znamy nazwiska, nawet nie podejrzewamy, że ktoś taki mógł być. Całą masę umiejętności, pomysłów, rozwiązań, przypisujemy tej jednej ikonie, postaci, jednemu nazwisku. Tymczasem on tego wszystkiego nie zrobił.

To nie jest złe czy niesprawiedliwe. Tak po prostu jest. Taka jest historia, taki jest mechanizm powstawania dokonań.

Małpy wszędzie

Do urzędów, banków, przychodni, klubów sportowych, wszędzie, gdzie zawierane są umowy, przychodzą małpy. Małpy nie czytają umów, klauzul, aneksów, tylko podpisują elektronicznym rysikiem to, co podsuwa im na szklanym ekranie elegancko ubrana doradczyni/doradca klienta, siedząca po drugiej stronie biurka.

Jeśli trafi się małpa głupsza niż inne, zacznie czytać podsunięty jej papier i ze zdziwieniem zauważy, że nie bardzo rozumie, co jest na nim napisane. Jeśli małpa będzie jeszcze głupsza, zada pytanie eleganckiemu doradcy klienta. Wtedy okaże się, że z drugiej strony biurka też siedzi małpa, która odpowie: nie ja zapisywałem ten papier. Co więcej, wezwany na pomoc dyrektor placówki również będzie co najwyżej szympansem*.

Jesteśmy skazani na bycie małpami w dżungli paragrafów. Ci, którzy próbują zejść na ziemię, szybko wypadają poza obieg. Jeśli próbują zrozumieć to, co im się podsuwa, zadają pytania, mają odwagę zauważyć, że nie rozumieją – mogą oczywiście zrezygnować z usług.

* szympansy są uważane za najbardziej inteligentne spośród małp

Ludzie radia…

…mnie zachwycają. Niepozorni, nie zwracający na siebie uwagi, są przede wszystkim – cisi. Nie nadużywają dźwięków, szanują je, dawkują z pełną świadomością. I z wrażliwością, która jest niepowszednia, niepowtarzalna, nawet zdumiewająca.

Świat dziennikarzy, lektorów radiowych wyraźnieje, gdy zaczynają mówić. Wtedy otwiera się objawienie, gdyż w ich głosie zawiera się szeroki świat kolorów, pejzaży, odcienie słonecznej i deszczowej pogody, pęd podróży i spokój zatrzymania.

Niewiarygodny świat, do momentu, w którym nie zabrzmi.

To, co umiesz, to jest twoje

Szanuj to, nie rozdawaj byle komu, za bezcen

Przeglądam internet w poszukiwaniu filmów, piosenek, koncertów „na topie”. Warto wiedzieć, co teraz ludzi przyciąga. Przyglądam się tym materiałom. Prezentują wysoką jakość, ale przeważnie – nie najwyższą, nawet jeśli zostały zrealizowane przez profesjonalistów. Tak bardzo niewiele jest doskonałych rzeczy, choć są bardzo dobre i wiele można się z nich nauczyć.

Trafiam na ładne zdjęcie słodkiej nastolatki. Jest mega zgrabna, oczywiście seksownie ubrana (ale bez przesady), i przyjęła typową, sztampową postawę, która przy jej figurze gwarantuje sukces (czyli super zdjęcie). Myślę, że wszystko jest OK, ale coś nie daje mi spokoju. W pewnym momencie mój wzrok dociera do… I tego nie napiszę, choć to najzwyklejszy element prawie każdego zdjęcia. Spojrzenie w to miejsce to test, którego nauczyłem się od świetnego, choć mało znanego fotografa, który nota bene już nie fotografuje. Patrzę w to jedno miejsce i przeczucie potwierdza się – fotograf który pstryknął tę fotkę, fotoedytor, który wybrał to zdjęcie, redaktor, który je zatwierdził – nie znają pewnej tajemnicy.

Patrzenie i widzenie to bardzo trudne rzeczy. Wydają się łatwe i oczywiste, bo niby widać to, co widać. To kompletna nieprawda, co zresztą potwierdzają ciągle rozwijające się badania psychologiczne. Najtrudniej zobaczyć coś co jest wprost przed oczyma – to widzi się dopiero po latach, dziesiątkach lat patrzenia, myślenia, kojarzenia faktów, przeczuwania, empatii, chęci zrozumienia, pytań, które nie dawały spokoju.

Mniej więcej wiem, co wiem, i już nie tak łatwo wcisnąć mi kit. Przepraszam, że tak się wymądrzam, ale od czasu do czasu – niech każdy zrobi rachunek swojego doświadczenia i niech doceni to, czego rzeczywiście nauczył się przez lata.

Niesłyszalna orkiestra

Jasny gwint, jak można było zepsuć taką okazję?

Tak, kiedy byłem nastolatkiem, słuchałem zespołu Kombi. Zresztą słuchało się tego, co wpadło w rękę – jakie było środowisko, jakie czasy, jakie otoczenie. Pamiętam, kiedy ojciec kupił gramofon – mówiło się „adapter”, bo „gramofon” brzmiał staroświecko. Ha ha, to właśnie przykład myślenia z mojego środowiska tamtych lat. Więc skoro kupił adapter i rozpakował, to okazało się, że nie ma w domu żadnej płyty. Skoczył więc do centrum (200 metrów, a mieszkaliśmy na granicy miasteczka) i kupił to, co znalazł w sklepie, który zresztą zaraz zamykali, a było popołudnie. Wtedy to jeszcze nie była płyta Kombi.

Okładka krążka „NOWY ROZDZIAŁ” miała w sobie ówczesną nowoczesność – napis zrobiony z kresek, jakie znaliśmy tylko na pojawiających się dopiero wyświetlaczach elektronicznych (mówiło się: ciekłokrystalicznych, ale w tym wypadku chodziło o diodowe).

Potem dziwna okładka „Kombi 4” (golarka i krater jakby księżycowy, przynajmniej było co analizować), a potem – „Tabu” – taki graficzny standard. Piszę o tym, bo chodzi o emocje i wspomnienia – brzmienie tych utworów na głośnikach stereo, które udało się zdobyć do pokoju nastolatka, otwarte okno i zapachy wszystkich pór roku po kolei, dwójki i piątki w szkole (bez szóstek), nakładanie czarnych krążków i ich zdejmowanie, pakowanie do foliowych woreczków i tekturowych okładek. Żadne klikanie, przewijanie kciukiem, żadne setki i tysiące kawałków do wyboru.

Przechodząc do sedna – spotkałem teraz nagranie utworu, który kiedyś wypełniał moje cztery ściany:

https://youtu.be/JvUYAG8mrew
(jeśli nie działa kliknięcie na ikonę filmu, proszę kliknąć na odnośnik powyżej)

„Za ciosem cios” w wykonaniu KOMBI z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie

Jest OK – myślę, widząc Zbyszka Fila – bo naprawdę dobry jest i wolę jego (przepraszam Grzegorza). Widzę, że będzie orkiestra, więc – ciekawe! Utwór start, keyboardy na pierwszym planie, a potem w kamerze – piłujący drewno ludzie z kwartetu. Ich nie słychać. Wszystko wypełnia to, co znałem – elektronika. W obrazie – orkiestra jest, w dźwięku – nie ma.

O, zdrada! Przepraszam, ale orkiestra tylko do obrazka? Dlaczego? Elektronika jest na dziesiątkach nagrań, które można znaleźć wszędzie, a orkiestra – to rarytas, to niezwykłe, może tylko jeden taki koncert. I co? Orkiestry nie słychać. Na ujęciu z góry miła kobieta patrząca w obiektyw kamery i dająca smyczkiem po strunach. Czy wiedziała, że smyczkiem macha tylko dla kamery?

I nagle przypominam sobie moment, w którym zrozumiałem różnicę między orkiestrą – klasyczną, symfoniczną – słowem: orkiestrą unplugged, a orkiestrą elektroniki. To było podczas koncertów Jean-Michel’a Jarre’a w Chinach. On też wpadł na pomysł zagrania z orkiestrą, tam – tradycyjną, oryginalną, chińską. Przez wiele lat, gdy słuchałem tego nagrania, słyszałem głównie elektronikę Jarre’a, a pomijałem – chińczyków na ich instrumentach. Ale kiedy wreszcie wpadli w ucho, cios był nagły i powalający.

https://youtu.be/uTyAtn177zo?t=2468

Trzeba posłuchać od 42 minuty i 10 sekundy. Odkrycie, którego dokonuje mózg, kiedy otworzy się w nim pewna klapka: elektronika nie wytrzymuje próby w zetknięciu z tradycyjnym instrumentem. A grupa instrumentów, orkiestra doświadczonych muzyków, mających za sobą tysiące lat tradycji – po prostu miażdży te XX-wieczne skrzyneczki z kabelkami, gałeczkami i wskazówkami. One wydają się jak z papieru, pomalowane w kolorowe błyszczące wzorki, podczas gdy stare instrumenty niosą w sobie los miliardów Chińczyków zmagających się z wielowiekowym losem.

Może podczas koncertu Kombi i pracy nad miksem utworu „Za ciosem cios” również objawiła się ziejąca pustką przepaść? Której nie udało się uniknąć inaczej, jak ściągając do granic słyszalności poziomy orkiestry? Może nijak nie kleiła się elektronika z żywym instrumentem (u Jarre’a jednak trochę się klei), więc decyzja była jedna – syntetyką przykryć wszystko? Przykryć nawet te dwie gitary elektryczne, które sobie tam pogrywają gdzieś… Na przodzie – keyboardy (przepraszam: legendarne syntezatory), perkusja otoczona pleksi i gitarzyści, nie mniejsi figuranci niż orkiestra z tyłu – dająca z siebie wszystko. Ale co z tego, skoro nawet dźwięk wielkiego bębna na finale też został zmieciony elektroniką.

Dla porównania – Peter Gabriel, również zwykle grający nie byle jaką elektroniką – zdecydował się na koncert z orkiestrą. Wygląda to i brzmi zupełnie inaczej.

https://youtu.be/prtSRGeILEo?t=35

https://youtu.be/prtSRGeILEo?t=35

To zupełnie inna jakość, to inny świat, który tworzy orkiestra – od najprostszych instrumentacji, do współczesnych, wręcz atonalnych. Tu też jest rozziew – między zespołem i głosem Petera, ale cieszy nieuciekanie od niedoskonałości kosztem sztuczności i nieprawdy. Głos Gabriela brzmi tak, jak brzmi, cóż, nie jest on wokalistą klasycznym. Lecz koncert ujmuje, muzyka jest piękna, z odlotem, oddechem.