Noc sobotnia

Śnieg. Mróz powyżej dziesięciu stopni. Mówią, że to dobrze, bo wytłucze bakterie, czy robaki, czy jeszcze coś innego, i na wiosnę będzie zdrowiej. Taka plotka. Była mgła, gęstniejąca złudnie przy latarniach, tonęły w niej domy już po drugiej stronie ulicy. Gdybym był domem, ja, całym domem, takim jak nasz, to czułbym, jak ona mnie przygarnia, albo ja ją, jak przesuwa się wzdłuż, idąc na południe, w mroku. Zniknęła przed północą.

W łazience na dole, u rodziców, słyszałem przygłuszone, tępe uderzenia. Jakby ktoś w piwnicy rąbał drewno. Tylko że… nikt tam nie rąbie i nikogo tam nie ma. Zresztą te uderzenia są zbyt szybkie, jak na zamachy siekierą. Podobno słychać to od lat, czasami, i już wszyscy o tym wiedzą, nawet Ioana je słyszy od czasu do czasu. Wczoraj w nocy tata pojawił się u nas, bezgłośnie i nagle wszedł do kuchni, właśnie myłem naczynia. Powiedziałem mu, żeby przynajmniej tupał jak idzie, a on – znowu o tych uderzeniach, i z satysfakcją w głosie – że u nas straszy. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie słuchając mnie – zniknął w mroku.

Pamiętam u niego w rodzinnym domku. Miałem może czternaście lat, spaliśmy na jednym łóżku, w górach, gdzie droga nie dochodzi, trzeba pół godziny na piechotę przez las, dalej tylko zakamienione pola. Izba, już wyremontowana na współcześnie, ale cały dom w drewnie, z wyjątkiem przylepionej do niego stajenki – ta z kamienia. W tym domu żyło przez lata dziewięcioro osób. Obudziłem się w środku nocy i słyszę nad sobą stąpanie – miarowe i powolne – ktoś chodzi po strychu. Ojciec odwrócony tyłem śpi w najlepsze, mnie drętwieje gardło, próbuję, ale nie mogę go dobudzić. Zostaję sam.

Twórczość jeszcze

Z korespondencji

Twoja uwaga na temat wpływu wieku oczywista i słuszna.
Nie dawało mi to jednak spokoju, bo miałem wrażenie, że
jest tu jeszcze coś.
Otóż jest!
Olśniło mnie pod prysznicem wczoraj wieczorem.
Mam duże ciśnienie żeby tworzyć, a nic takiego się nie dzieje
Odczuwam jałowość totalną, a jak sam wiesz, nie da się tego
stanu zmienić gorącym postanowieniem.
Muszę zmierzyć się z tym i trochę odpłynąć duchem, mimo że
okoliczności są niesprzyjające.

Hm. Co jakiś czas coś umiera, po to, aby urodzić mogło się następne. Ale jeśli ty nie chcesz następnego, by zostało to, co jest? Lecz nie masz wiele do powiedzenia, w zasadzie – nic. Jedno umiera, drugie przychodzi, i jakbyś miał drobny wpływ tylko na ten moment zmiany, żeby wtedy skręcić trochę w kierunku, w którym chcesz. Jak go przegapisz, to zmiana i tak się zrobi, "w swoją stronę". Może na tym polega cała twórczość… Ona płynie tam, gdzie chce, a nam pozostaje tylko uczepić się jej i próbować nie odpaść, w miarę, jak wierzga, płynie, skręca, podskakuje. I oczywiście – przyjąć te wszystkie kuksańce z maksymalną pokorą, na jaką cię stać, bo to tobie na niej (och… jest rodzaju żeńskiego…) zależy, nie odwrotnie.

To kompletna niepewność, poruszanie się w ciemności, to samotność przede wszystkim, często taka dziecinna i "na własne życzenie" (jak by powiedzieli postronni), przeżywanie tragedii, które dla nikogo innego nie są tragediami, dopóki nie stworzysz czegoś, co będzie zachwycające, ale wtedy to już nie jest ta tragedia, którą przeżywałeś. To pokręcenie jakieś, chcesz tego? Nie wystarczy ci usiąść popołudniami przed telewizorem…

Zresztą, kim jestem, żeby pisać o twórczości.

Rajska 19:30

Przeżywane dziesiątki razy, w ulicznym pośpiechu, zamyśleniu, wreszcie chęć, żeby o tym napisać. Na ulicy pół chodnika zajmują parkujące samochody, z drugiej strony – schody i zejście do pubu, w środku przystanęła kobieta w czarnym płaszczu, wysoka, siwa, przykłada komórkę do ucha. Pojawiający się za nią chłopak, szczupły, a z przeciwnej strony – idący ja; spotykamy się, w ułamek sekundy mierzymy wzrokiem, bo jak tu przejść. I to, co lubię, co napełnia mnie drobną nadzieją w tym mrówczym miejskim cyklu automatycznych, bezmyślnych odruchów – kobieta nieznacznie uchyla się, młody chłopak przystaje, a ja, w odpowiedzi, nie śmiem przejść pierwszy, więc delikatnie się mijamy, wyczekując, nie patrząc, wyczuwając.

Kilka kroków dalej, na skrzyżowaniu, stara, chuda dozorczyni zamiata liście wzdłuż krawężnika w świetle ulicznych lamp.
– Jakie ładne… – są czysto żółte, lekkie, niepomięte.
– Co pan mówi?
– Mówię, że ładne…
– Tak panie, trzeba zmieść dzisiaj, bo do jutra będzie gnój. Jak popada.
– No tak. A będzie tego jeszcze więcej.
– E panie, więcej już nie będzie. Niech pan patrzy.
Patrzę w górę, rzeczywiście, na gałęziach już niewiele…
– No to dobrze, że będzie mniej.
– Co pan mówi?
– Że lepiej będzie, bo będzie mniej.
– E, panie, to przyjdzie śnieg. Ze śniegiem to dopiero będzie.
Ma kobieta rację, przyznaję. Co by tu powiedzieć?
– A na wiosnę?
– …panie, a kto wie, czy dożyjemy do wiosny.
Znów ma rację.
– Idzie pan do kościółka?
– Nie, ja jeszcze do pracy.
– No to niech pan idzie, bo się pan spóźni.

Ciepły dzień

Wychodzi przez oszklone drzwi, dziś bardzo ciepło, mijają go te w krótkich rękawkach, ciemnych okularach, o spiętych włosach. Po kilku metrach jest okienko kiosku, tkwiącego w kamienicy, w nim postać z westchnieniem; u jej stóp pęczki kwiatów, zanurzone. Wzdłuż torów tramwajowych ciągnie lekki, chłodny podmuch, przy skrzyżowaniu auta przystają w milczącej ugodzie, chcąc nie chcąc, choć gnane pospiesznie. Dalej znów kiosk z kwiatami, starsza kobieta podnosi i odwraca wolno głowę; ławki wzdłuż alejki dla tych, którym dziś się nie spieszy, by posiedzieć w sitowiu gorących, oślepiających promieni i drgającego kontrastem, listnego cienia.

Puenty nie ma. A dokąd a dokąd a dokąd, na prost, starą prawdę już dawno dziecięcy wiersz; puenta może na chwilę, bo wokół, i z przeciwka, wciąż nowe postaci, wąsaty pan z dzieckiem, dziewczyna w przyciasnej spódniczce, rowerowy goniec z pizzą, przystępujący z nogi na nogę żebraczek, mechaniczna ręka ze szkołą języków, wyciągnięta nagle, zamyślony policjant na tylnym siedzeniu, smyczkowy tercet, i nóżka wiolonczeli oparta między kostkami bruku.

Nieobjęty potok czasu to strumień ludzi, szeregi twarzy, z których jedna, może dwie szły chwilę obok; odeszły gdzieś, obok znów inne, podobne, nie takie same. Na tle rozgrzanych słońcem murów kamienic.

Ścieżka czasu

Śnieg pada na moją głowę, ramiona, niczym konfetti. Tak samo lekki, nie tak chłodny tym razem. Przymykając oczy czuję go na skroni. Wdech powietrza, mam wrażenie, jakbym mógł policzyć cząsteczki powietrza wpadające mi do nozdrzy.

Gdzie jesteś…

Konieczność podejmowania decyzji… gdy byłem dzieckiem, zdawała się czymś wymarzonym. Teraz mam jej przesyt. Konieczność oczekiwania – na odpływ emocji, na rozwój sytuacji, na przebieg czasu, który wiele wyjaśni. Gdyby tak można skoczyć od razu na koniec świata i zobaczyć, do czego to wszystko doprowadzi. Lecz nie da się. Trzeba przetrwać, przeżyć, przeczekać każdą minutę życia, doświadczyć jej sekunda po sekundzie, z każdą przebiegającą mózg myślą, drgnieniem uczuć… Których nie da się ominąć. Każdym słowem, dotknięciem, uściskiem. To wijąca się wraz z czasem ścieżka, którą przebieg zdarzeń wypala w naszych głowach… Ścieżka, czasem biegnąca lekko, jak bosa dziewczyna po wiosennej łące. Czasem jak te trawy, wypalane, z bólem, pozostawia pogorzelisko.

Czy mnie rozumiesz..?

Unik, zwód, udawanie, ignorowanie – to odruchy obronne. To, co kiedyś u innych doprowadzało mnie do rozpaczy i wściekłości, odzywa się w końcu i u mnie. Przerażające, bo teraz trzeba im wybaczyć, i przyznać, że nie mam prawa ani do potępienia ani do stosowania tych samych metod.

Co dla Ciebie znaczę?

Gdyby tak dobrze zastanowić się nad tym, jakie decyzje należy podjąć, to okaże się, że większość z nich już sama się podjęła. To znaczy podjęliśmy je my sami, dawno temu, tylko że wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy.

A może po prostu, znów… za mało spałem. I świat wydałby się prostszy…