Śnieg. Mróz powyżej dziesięciu stopni. Mówią, że to dobrze, bo wytłucze bakterie, czy robaki, czy jeszcze coś innego, i na wiosnę będzie zdrowiej. Taka plotka. Była mgła, gęstniejąca złudnie przy latarniach, tonęły w niej domy już po drugiej stronie ulicy. Gdybym był domem, ja, całym domem, takim jak nasz, to czułbym, jak ona mnie przygarnia, albo ja ją, jak przesuwa się wzdłuż, idąc na południe, w mroku. Zniknęła przed północą.
W łazience na dole, u rodziców, słyszałem przygłuszone, tępe uderzenia. Jakby ktoś w piwnicy rąbał drewno. Tylko że… nikt tam nie rąbie i nikogo tam nie ma. Zresztą te uderzenia są zbyt szybkie, jak na zamachy siekierą. Podobno słychać to od lat, czasami, i już wszyscy o tym wiedzą, nawet Ioana je słyszy od czasu do czasu. Wczoraj w nocy tata pojawił się u nas, bezgłośnie i nagle wszedł do kuchni, właśnie myłem naczynia. Powiedziałem mu, żeby przynajmniej tupał jak idzie, a on – znowu o tych uderzeniach, i z satysfakcją w głosie – że u nas straszy. Chciałem jeszcze coś powiedzieć, ale nie słuchając mnie – zniknął w mroku.
Pamiętam u niego w rodzinnym domku. Miałem może czternaście lat, spaliśmy na jednym łóżku, w górach, gdzie droga nie dochodzi, trzeba pół godziny na piechotę przez las, dalej tylko zakamienione pola. Izba, już wyremontowana na współcześnie, ale cały dom w drewnie, z wyjątkiem przylepionej do niego stajenki – ta z kamienia. W tym domu żyło przez lata dziewięcioro osób. Obudziłem się w środku nocy i słyszę nad sobą stąpanie – miarowe i powolne – ktoś chodzi po strychu. Ojciec odwrócony tyłem śpi w najlepsze, mnie drętwieje gardło, próbuję, ale nie mogę go dobudzić. Zostaję sam.