Wściekłości…

Rozmawiałem dzisiaj z Michaelem, kilka godzin po tym, jak napisałem to, co wcześniej. Michael to emerytowany, pełnokrwisty Amerykanin – zarówno w narodowości jak i swoim fachu. Znam go od lat, również od tej strony, że nieco z nim współpracowałem. Oczywiście, nie omieszkałem podzielić się moimi najświeższymi wrażeniami na temat zarządzania. Ogólnie rzecz biorąc zgodził się ze mną, jednakże z jednym ważnym wyjątkiem: tym związanym z moją wściekłością. No dobrze, ale chyba musiałoby mi być wszystko jedno, mówiąc wprost – musiałbym olewać. Jak tu się nie wściekać, kiedy mi jednak zależy? Widzisz, ty jesteś Polakiem, my Amerykanie, jesteśmy spokojniejsi, ja po prostu jestem inny. Zresztą, każdy jest inny, ale zawsze można coś poprawić. Jest jeszcze taki ciekawy mechanizm – ludzie nie zapamiętują tego, co im mówisz ani tego, co robisz, lecz uczucia, które wzbudzasz. 

Szczegóły

Jest taka mała latarka, w której Beniamin bardzo chciałby sam wymienić baterie. I może by mu się to udało, ale nie potrafi zamknąć pokrywki. Tam są trzy małe ząbki, które mają się znaleźć wewnątrz wgłębień, rozłożonych na obwodzie. On ich nie widzi, nie dostrzega. Przykłada do siebie te dwie części, ale nie rozumie, dlaczego nie chcą się złożyć. I na razie nie jest w stanie zrozumieć, choć przyjdzie i na to odpowiedni moment.

My, więksi, mamy to samo. Nie rozumiemy, dlaczego coś się nie układa, dlaczego nie możemy się z kimś dogadać. Bo nie dostrzegamy dostatecznych drobnych szczegółów, subtelności, które okazują się mieć decydujące znaczenie. Na szczęście, wraz z czasem i rosnącym doświadczeniem, to się zmienia na korzyść. Zwykle.

Sara i Beniamin

No, to jestem jeszcze winien zdjęcie choć moich dzieci. Na rumuńskiej zjeżdżalni 🙂

Przypominam tym, którzy już nie pamiętają, że dwulatek, szczególnie, a może nawet chłopczyk, potrafi być dość upartym i stanowczym istnieniem ludzkim. Oby humor mu dopisywał, wszystkim nam wyjdzie na dobre. I Wam też, bo wpisy będą lżejsze… :-)))

Kiedy (nie) uwiera

Bywa, że rzeczywistość uwiera, jak źle dopasowany but. Z czasem przyzwyczajasz się do tego, stopę smarujesz czymś tam, zaklejasz plastrem, but uwiera dalej, ale można już jakoś o tym zapomnieć, i chodząc, załatwiać codzienne sprawy, nie myśląc o bucie, uwieraniu, plastrach. Plaster staje się częścią codzienności, przestajesz myśleć, że jest, ot jest, po prostu.

Rzeczywistość, zdaje się, zwykle uwiera, poprzez dziesiątki spraw, które trzeba najzwyczajniej przemielić, i to bez skuchy, bo o ile wydaje ci się, że rzeczywistość uwiera cię poprzez te dziesiątki spraw, to jesteś w błędzie, bo uwierać zaczyna dopiero, gdy jedna z nich omsknie się, zagubi, przeinaczy…

Dlatego o jakże nierzeczywisty staje się brak uwierania. But przestał uwierać – dobra nasza, zresztą, nie od razu się to zauważa. O ile w ogóle. Brak uwierania wydaje się jak coś nam należne, że tak powinno być zawsze, no i wreszcie jest, tylko że kiedy jest, to staje się, jakby tego nie było.

Człowiek, który się uśmiecha, jego wielki lub drobny gest, to nierzeczywiste; może mu postawić pomnik, zapisać w dużej, złotej księdze, opowiadać dzieciom – to już legenda; ale to nie to, to już nie ten jego wielki lub drobny gest, nie ten uśmiech. Ulotne, już nierealne, jak pamięć, w której próbujemy je zachować, a której i tak nie można nikomu przekazać.

Kiedy siedzisz obok, i żadne twoje słowo mnie nie uwiera, żadna przykrość, niezrozumienie… To wydaje się tak nierzeczywiste, jakby cię nie było. Może to ja sam jestem, ze sobą, w pustce, gdzieś gra muzyka, sam piję herbatę i wsłuchuję się sam w siebie, dlatego nic mnie nie uwiera. Ty jesteś tylko w mojej wyobraźni, z tobą rozmawiam, sam sobie odpowiadam. Ty jesteś we mnie, albo ja w tobie, to tylko jedna osoba, może nawet już nie osoba, bo jakże to, dwie osoby w jednej czy jedna w dwóch, to już duch chyba jakiś, a duch to nie wiadomo gdzie…

Pranie

Mała, malutka biała koszulka ma z przodu wyrysowany szarpanymi i pociągłymi liniami, czarnym kolorem, łeb tygrysa, groźny. Trzeba się wpatrzyć, jest na granicy percepcji i wyobraźni; to ta przyjemna niepewność, gdy nie od razu wiadomo, choć coś sugeruje, ale nie do końca, i dopiero po chwili wyraźnieją – oczy, wąsy, marsowy ślad tygrysiej wściekłości. Koszulka jest mokra, w dłoniach rozciągana, strzepnięta, ląduje na białym, metalowym pręcie.

Nasza suszarnia jest w przejściu korytarza, przy schodach, pod oknem, które tutaj może być zawsze uchylone. Tak jak teraz, nocą, za oknem majaczy ledwo światło ulicznej lampy, przezierające przez listowie. Gdy wieczorem pojawia się wiatr, gałązki ożywają, i można z nimi trochę pogadać, to wieszanie się nie dłuży. Zresztą, kiedy tak jak teraz stoją w bezruchu, można pomknąć myślą w mrok, w to, co dzisiaj, wczoraj, co odległe, albo bliskie, tu, trzy centymetry obok serca, a tak naprawdę – nie wiadomo gdzie…

Tygrys jeszcze dziś rano był na piersi mojego syna, gdy wydobył się z łóżeczka, koszulka sięgała mu prawie do kolan. A to? Bezkształtny, zdaje się, kawałek materiału w biało-czerwone paski. Spódniczka, dziwny krój. To Sary, bez wątpienia, nawet widzę teraz, jak ubrana w nią przegląda się, stojąc przed lustrem.

Ćwiczenie nr 2 z pisania o niczym

Trudno stwierdzić, czy bardziej nam, ludziom, podoba się to, kiedy potrafimy coś przewidzieć, czy akurat ta część nieprzewidywalna. To, że potrafimy kogoś do czegoś przekonać czy to, że ktoś akurat pozostaje w czymś niezależny. Że coś dzieje się po naszej myśli, czy że właśnie zaskakuje nas… Te zaskakujące rzeczy mogą być miłe lub niemiłe. O ile te niemiłe wolelibyśmy przewidzieć, to przewidzenie tych miłych niespodzianek zniszczyło by zupełnie ich atrakcyjność, a tego z pewnością było by nam szkoda.

Trzeba zatem, aby jakiś mechanizm, maszyna, obca osoba, albo może uboczna, nieświadoma część naszego własnego mózgu mogła zawczasu rozpoznawać, przewidywać, może dowiadywać się nieodkrytym jeszcze sposobem, czy nadciągające wydarzenie, jeszcze nam nieznane, będzie przyjemne lub nieprzyjemne; i w tym drugim przypadku – powiadomi o tym naszą świadomość, podczas gdy w pierwszym – zatai. Tak, to byłoby niegłupie.

Tak naprawdę to chcę, zdaje się, napisać o czymś trochę innym. Ale próbując dociec, o czym tak naprawdę chciałbym napisać, to nie mogę się zdecydować, czy o tym, czy o czymś jeszcze. Nawet jeśli bardzo chciałbym napisać. Czasem wydaje się, że najtrudniejsze jest czekanie, aż ta rzecz (jak na przykład to, o czym chciałbym napisać) wyłoni się z czasem, zwyraźnieje niczym to jedno, właściwe i poszukiwane źdźbło trawy na tle innych; stanowczo inne, choć początkowo tak podobne do pozostałych.

Droga na miejsce

Na piętrze, na końcu wszystkich przejść i pokojów, w sypialni, jest pewien ciemny kąt. Tam zmierzam. Ale najpierw drzwi wejściowe, klucz na smyczy, zamek. Kapcie, pstryk światło, schody, zakręt. Po drodze suszarka na bieliznę, ciemny kawałek korytarza, drzwi do przedpokoju. I tam dalej, w prawo, drzwi i sypialnia, dokąd zmierzam.

Po drodze – biurko, przy nim nieduża kobieta, pisze, komputer.

Jeszcze kuchnia, niespodziewane truskawki na stole, pachnące z ogrodu; uchylone okna bez moskitier, więc nie zapalam głównego światła; witamina C po lewej na półce, łyk mineralnej, mała lampka nad podwójnym zlewem. Górka z talerzyków, noży i widelców, jedne na drugich, czekające. Nie na mnie, bo ja zmierzam tam…

Wracam, znów biurko i mała brunetka przy komputerze, rozmawia, śmieje się, muskam jej policzek, tak krótko, bo spieszę się.

Łazienka, płytki ułożone w kratkę, wieszak z ubraniem, kubek i pasta, bursztynowy płyn z ciepłą wodą, który piecze lekko w gardle. Opadam z sił, jeszcze krok, dwa, i byle tam w mrok, na to miejsce… Lecz po drodze – znów biurko, komputer, przy nim nieduża… Te włosy…? Zawsze gładkie i ciemne.

Nocny uniform, mrużąc oczy od natarczywej żarówki szukam klamki, przede mną ciemność i to miejsce, gdzie zdążam, lecz za plecami jeszcze słyszę lekki śmiech; nieruchomieję, pytam:
– Przyjdziesz?
– Przyjdę.

W ciemności oddychają dzieci; posłuchać oddechu, dotknąć dłonią, przebrać mokre od potu, przykryć… I już naprawdę krok – ten kąt, ciemny, ostatni, w sypialni, moje miejsce.

Dedykuję A. – jeszcze, czyli ciąg dalszy

A gdyby jednak przyszedł, tuż po siedemnastej. Stanął w drzwiach, jak chciałby przecież stanąć, i jak ona by chciała, zdaje się, skoro ogarnęła już kuchnię i pokój, i położyła tygodnik i dziennik na stole, przy którym jedno krzesło odchyliła, jakby dopiero ktoś (on?) właśnie wstał, na chwilę, i miał zaraz wrócić.

Stanąłby w drzwiach, i choć było by właśnie tuż po siedemnastej, to ona by powiedziała:
– Teraz… Nie mogę, wychodzę z kotką na spacer. Pusia nie może się doczekać, wychodzę. Ona nie może czekać, sam wiesz, musi teraz, właśnie… Nie szkodzi. Przecież?

Albo gdyby stanął w drzwiach – nic nie powiedziałaby, popatrzyła zdziwiona, bo już z Pusią na rękach; mogłaby zapytać, czy i on nie poszedłby na spacer, ale nie zapyta, bo pewnie to on powinien ją zapytać, ale czy zapyta…
– To może pójdziemy razem? – zapytał.
– Ja tylko tu, na skwer, nie, nie trzeba. Zresztą, dzisiaj sama… muszę być sama, mam coś… sama.

Albo:
– Spieszę się do sklepu, nie dzisiaj… I Pusia tylko na chwilę, ze mną.

Albo:
– Do fryzjera, miałam o dziesiątej, ale w końcu teraz… rozumiesz… Może jutro?

Albo…
– Nie ma problemu, zdzwonimy się, chyba nie przyszedłeś specjalnie? Przejeżdżałeś? Miło, że wpadłeś, ale ja właśnie… Na razie!

Albo stanąłby w drzwiach, a ona, nawet niezbyt zdziwiona, wpuściłaby go do przedpokoju, i do tej kuchni ze stołem, na którym dziennik i tygodnik, przy którym odstawione krzesło…
– Herbaty?
– Proszę…
– Jakiej?
– No wiesz, nie wiem…
– Zdecydowałbyś się.
– No, zdecydowałbym się.
– Zdecydowałbyś się, jak dziecko, duże dziecko, raz powiedz co chcesz, raz byś wiedział. Byle herbaty… Byle wiedział, byle…

Albo on:
– Proszę herbaty…
A ona, nieruchoma, oparta o blat pokrywający rząd szafek po przeciwległej stronie kuchni. W końcu sam, pytając ją wzrokiem, sięgnąłby do szafki. Wśród ciszy jej nieruchomej, jak martwej twarzy bez słowa, drgnienia, gestu. Nieobecnej. Samej w sobie.

Albo sięgnąłby po tygodnik, przerzucając strony, może by rozłożył na stole ten dziennik (który ona tam położyła), zerkając ot tak sobie na szpalty. I ona, w przypływie impulsu, zatrzasnęłaby uchylone okno, wraz z tym szumem powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, który lubił. Może by nawet wyszła, zostawiając go, samego. Na pewno by wyszła, z tego impulsu, z przerzucania stron tygodnika, z niej nieobecnej.

Albo…
– O, jesteś! Dobrze. Kran się oberwał. Rzuciłbyś okiem, i na szafkę, bo zawias, coś z nim; w łazience światło zgasło, i lodówka się nie domyka, a zlew – przytyka. Zerkniesz? Kochanieńki, zerkniesz! Wychodzę z Pusią, herbata  w szafce. Pa!

Dedykuję A.

Około siedemnastej ogarnia kuchnię i pokój. Będzie pusty stół, stołki ustawione równo, z wyjątkiem jednego – lekko odchylonego od stołu, tak jakby ktoś dopiero co wstał, chcąc na przykład zalać herbatę, wodą zagotowaną dopiero co w czajniku. Jakby właśnie, dopiero co, wstał, i miał zaraz wrócić do tego stołu.

Uchyla okno, bo zapach świeżej wiosny, niedawno zalistnionych drzew, to jego ulubiony. Zapach… Ale szum. Szum powietrza, przeciskający się między drobnymi gałązkami i młodymi listkami brzozy, stojącej tuż przed oknem.

Na stole kładzie dwie gazety – tygodnik i dziennik, do przejrzenia, przy smaku owej herbaty. Jakim smaku? Tego nigdy nie wiedziała, on zwykłe mówił: nie wiem, wszystko jedno, a ona – zdawała się na los, sięgając dłonią do szafki z herbatą, odwracała twarz w przeciwną stronę.

Inne krzesło nie było odstawione, bo ona zwykle opierała się tyłem na kuchennym blacie pokrywającym rząd szafek, po przeciwległej stronie. Ta przeciwległa strona nie była daleko od stołu, może półtora metra. Kiedy już ogarnęła kuchnię i ten mały pokój, to właśnie tam opierała się, na blacie, zwrócona w stronę stołu, i tego odstawionego na bok krzesła. I tych gazet, na stole. Do parującej herbaty? Stała tak, dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut. Przecież wiedziała, że nie wróci. Powiedział jej. Wyraźnie i bez wątpienia. Stała dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut, w szumie powietrza między drobnymi gałązkami i młodymi listkami, naprzeciwko parującej herbaty i stołu z dwiema gazetami, przy odstawionym na bok krześle, w ogarniętej kuchni obok małego pokoiku.

listy listy

…czy tragedia, czy szczęście, czy rozpacz czy radość – problem jakby był ten sam. Ból, którego nie można
się pozbyć. Szczęście boli tak samo jak nieszczęście. Wyjściem byłaby
obojętność, ale wtedy – przestajemy być ludźmi…

   te pierwsze zdania…..nie myślałem tak, ale to chyba

   prawda. Można zobojętnieć, ale
wypada się poza sytuację, poza


   przeżywanie – taki
ślimak, który snuje się przed siebie


   w sensownym tempie
i ma w….. muszli całe tempo świata.


   To daje mu jedynie
niezależność prędkości, bo i tak


   leje na niego
deszcz, piecze słońce i dla niektórych


   stanowi niezłą
przekąskę.


   Zobojętnienie nie
daje ani bezpieczeństwa, ani izolacji.


   Wyrzucenie
problemu z mózgu (o ile to w ogóle możliwe)


   blokuje nas,
automatycznie, na szereg innych doznań.


   Tego nie da się
dokładnie wyselekcjonować.

Napisałeś, że słowo "ratować" jest właściwe smakoszom życia. Tylko że ja nie czuję się dobrowolnym "smakoszem". Jakbym po prostu nie miał wyjścia…


   Te problemy z
niejasnością, niejednoznacznością sygnałów
   odbieranych, czy oczekiwanych często biorą się z
   niejednoznaczności naszych oczekiwań. To prawda, że zbliżyć
   się do drugiego człowieka jest łatwo. Trudniej, gdy
   zapytujemy siebie "o co ci naprawdę chodzi?"

…przestaje mnie śmieszyć cokolwiek, z czego kiedyś śmiałem się, będąc młodszy…
Otóż w tym spektaklu bohater, John, bigamista (czyli mąż dwóch żon), na pytanie swojego przyjaciela – jak to możliwe, że ożenił się z Barbarą (tą drugą) mówi: stary, nie miałem serca jej odmówić…

  Myślałem, że potrafię pisać bez okularów (zostawiłem
  w pracy) ale to jest bardzo trudne…
  Muszę niestety przerwać, czoło zupełnie mi się pomarszczyło
  od mrużenia oczu…

  obejrzałem i poczytałem
  mam destrukcyjne wrażenie, że od lat
  jestem głównie pracownikiem
fizycznym.
  A przecież w duszy całkiem co innego !!!!!!!!!!


Gdybym wiedział… ale nie wiem. Gdybym przypuszczał, ale cóż przypuszczać? Nie wiem nic. Statystyka i prawdopodobieństwo jest w sumie bez znaczenia, są wręcz śmieszne wobec losu człowieka. Gdzie jest ten punkt, z którym pozostając w dotyku, będziesz mieć wrażenie, że masz kontakt z najważniejszymi rzeczami na świecie, że nie ominie Cię nic, co zaważy na Twoim życiu. Że dotykając go, zawsze zdążysz uratować najważniejszą dla Ciebie rzecz lub… człowieka.

     Pozostał po Tobie
     ślad szminki na szkle
     i słowo, które nie padło
     i zapach spod bluzki szczelnie zapiętej
     i….pragnieniem zmięte prześcieradło.

Słucham właśnie tokfm. Mówi kobieta – jak mówi! – że właśnie uniknęła kolejnej w swoim życiu sesji zdjęciowej, podczas której sztab ludzi ją przygotuje, umaluje, ubierze w obce dla niej ubrania, w których ona będzie się źle czuła. A przecież człowiek, kobieta, może wyglądać dobrze na zdjęciu zrobionym tak po prostu, i bez komputera, w którym usuną jej wszystkie zmarszczki.
Ale w zasadzie to chcę powiedzieć – mówi, że przyjaźń jest tak samo ważna w życiu jak miłość. I że związek nieskonsumowany może pozostać czymś trwałym i pięknym na resztę życia. Ty znasz tę kobietę? Brzmi znajomo…

Jest wspaniale – to jest wspaniale, i proszę mi tu, panie, nie odgrywać melodramatu, bo na razie nie ma z czego, psiakość!