Pranie

Mała, malutka biała koszulka ma z przodu wyrysowany szarpanymi i pociągłymi liniami, czarnym kolorem, łeb tygrysa, groźny. Trzeba się wpatrzyć, jest na granicy percepcji i wyobraźni; to ta przyjemna niepewność, gdy nie od razu wiadomo, choć coś sugeruje, ale nie do końca, i dopiero po chwili wyraźnieją – oczy, wąsy, marsowy ślad tygrysiej wściekłości. Koszulka jest mokra, w dłoniach rozciągana, strzepnięta, ląduje na białym, metalowym pręcie.

Nasza suszarnia jest w przejściu korytarza, przy schodach, pod oknem, które tutaj może być zawsze uchylone. Tak jak teraz, nocą, za oknem majaczy ledwo światło ulicznej lampy, przezierające przez listowie. Gdy wieczorem pojawia się wiatr, gałązki ożywają, i można z nimi trochę pogadać, to wieszanie się nie dłuży. Zresztą, kiedy tak jak teraz stoją w bezruchu, można pomknąć myślą w mrok, w to, co dzisiaj, wczoraj, co odległe, albo bliskie, tu, trzy centymetry obok serca, a tak naprawdę – nie wiadomo gdzie…

Tygrys jeszcze dziś rano był na piersi mojego syna, gdy wydobył się z łóżeczka, koszulka sięgała mu prawie do kolan. A to? Bezkształtny, zdaje się, kawałek materiału w biało-czerwone paski. Spódniczka, dziwny krój. To Sary, bez wątpienia, nawet widzę teraz, jak ubrana w nią przegląda się, stojąc przed lustrem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *