listy listy

…czy tragedia, czy szczęście, czy rozpacz czy radość – problem jakby był ten sam. Ból, którego nie można
się pozbyć. Szczęście boli tak samo jak nieszczęście. Wyjściem byłaby
obojętność, ale wtedy – przestajemy być ludźmi…

   te pierwsze zdania…..nie myślałem tak, ale to chyba

   prawda. Można zobojętnieć, ale
wypada się poza sytuację, poza


   przeżywanie – taki
ślimak, który snuje się przed siebie


   w sensownym tempie
i ma w….. muszli całe tempo świata.


   To daje mu jedynie
niezależność prędkości, bo i tak


   leje na niego
deszcz, piecze słońce i dla niektórych


   stanowi niezłą
przekąskę.


   Zobojętnienie nie
daje ani bezpieczeństwa, ani izolacji.


   Wyrzucenie
problemu z mózgu (o ile to w ogóle możliwe)


   blokuje nas,
automatycznie, na szereg innych doznań.


   Tego nie da się
dokładnie wyselekcjonować.

Napisałeś, że słowo "ratować" jest właściwe smakoszom życia. Tylko że ja nie czuję się dobrowolnym "smakoszem". Jakbym po prostu nie miał wyjścia…


   Te problemy z
niejasnością, niejednoznacznością sygnałów
   odbieranych, czy oczekiwanych często biorą się z
   niejednoznaczności naszych oczekiwań. To prawda, że zbliżyć
   się do drugiego człowieka jest łatwo. Trudniej, gdy
   zapytujemy siebie "o co ci naprawdę chodzi?"

…przestaje mnie śmieszyć cokolwiek, z czego kiedyś śmiałem się, będąc młodszy…
Otóż w tym spektaklu bohater, John, bigamista (czyli mąż dwóch żon), na pytanie swojego przyjaciela – jak to możliwe, że ożenił się z Barbarą (tą drugą) mówi: stary, nie miałem serca jej odmówić…

  Myślałem, że potrafię pisać bez okularów (zostawiłem
  w pracy) ale to jest bardzo trudne…
  Muszę niestety przerwać, czoło zupełnie mi się pomarszczyło
  od mrużenia oczu…

  obejrzałem i poczytałem
  mam destrukcyjne wrażenie, że od lat
  jestem głównie pracownikiem
fizycznym.
  A przecież w duszy całkiem co innego !!!!!!!!!!


Gdybym wiedział… ale nie wiem. Gdybym przypuszczał, ale cóż przypuszczać? Nie wiem nic. Statystyka i prawdopodobieństwo jest w sumie bez znaczenia, są wręcz śmieszne wobec losu człowieka. Gdzie jest ten punkt, z którym pozostając w dotyku, będziesz mieć wrażenie, że masz kontakt z najważniejszymi rzeczami na świecie, że nie ominie Cię nic, co zaważy na Twoim życiu. Że dotykając go, zawsze zdążysz uratować najważniejszą dla Ciebie rzecz lub… człowieka.

     Pozostał po Tobie
     ślad szminki na szkle
     i słowo, które nie padło
     i zapach spod bluzki szczelnie zapiętej
     i….pragnieniem zmięte prześcieradło.

Słucham właśnie tokfm. Mówi kobieta – jak mówi! – że właśnie uniknęła kolejnej w swoim życiu sesji zdjęciowej, podczas której sztab ludzi ją przygotuje, umaluje, ubierze w obce dla niej ubrania, w których ona będzie się źle czuła. A przecież człowiek, kobieta, może wyglądać dobrze na zdjęciu zrobionym tak po prostu, i bez komputera, w którym usuną jej wszystkie zmarszczki.
Ale w zasadzie to chcę powiedzieć – mówi, że przyjaźń jest tak samo ważna w życiu jak miłość. I że związek nieskonsumowany może pozostać czymś trwałym i pięknym na resztę życia. Ty znasz tę kobietę? Brzmi znajomo…

Jest wspaniale – to jest wspaniale, i proszę mi tu, panie, nie odgrywać melodramatu, bo na razie nie ma z czego, psiakość!

Okulary pułkownika

Tuż za drzwiami wejściowymi i krótkim korytarzykiem z dwoma oknami prowadzącymi do portierni, otwiera się w poprzek główny korytarz, z ladą na pierwszym planie i napisem: portiernia, szatnia obowiązkowa.

Chwila zawahania – i już starszawy portier, brzuchaty i łysawy, z dużymi szkłami okularów, trochę grubymi, zapytuje: państwo do kogo.

Rozglądając się po korytarzu można pożałować, że nie przyszło się jednak o siódmej trzydzieści rano, tylko o dziewiątej. Poczekalnia przypomina te na dworcach pkp, z pasażerami oczekującymi od nie wiadomo jak długo, na nie wiadomo kiedy nadjeżdżający pociąg. Rzędy plastikowych krzeseł, zamocowanych na wspólnej belce, są zwrócone w stronę świetlnej tablicy. Tu – zamiast godzin przyjazdów i odjazdów – symbole gabinetów wraz z numerkami.

Kolejka do rejestracji. Tam z przodu, przy okienku, starszy pan:
– Ja do ustalenia terminu.
– To na marzec – pada z drugiej strony – chciałby pan w innej klinice?
– Nie nie, w końcu dostałem skierowanie tutaj…

Jest kwiecień. Zakładając, co bardzo prawdopodobne, że klinika nie zapisuje na terminy wstecz, ani nie potrafi odwracać biegu czasu, można wnioskować to, co można wnioskować w tej sytuacji. Można wnioskować też i inne rzeczy, które, stojąc w owej kolejce, można zawczasu przemyśleć, przygotować odpowiedź. Jakąś wymówkę, usprawiedliwienie, albo nakreślenie sytuacji, nienachalne uspokojenie, delikatny uśmiech, albo nawet grymas – zawodu czy pokory…

W poczekalni – oczywiście porządnie, schludnie, wszystko jest pod kontrolą, każdy czeka na numerek, spokojne głosy rejestratorów (jest jeden młody mężczyzna) powiadamiają o wszystkim, nie cofają się przed żadnym pytaniem, wyjaśniają, jeśli trzeba, to głośniej i powoli, i jeszcze raz, bez drgnienia powieki, zmarszczenia twarzy. Tak!

Obawy płonne, zresztą, nie mogły być inne… Nie wszyscy jednak muszą czekać następnej wiosny. Pod gabinetem biały fartuch, pielęgniarka, od drzwi otwartych do drzwi zamkniętych, i od zamkniętych do następnych, otwiera je, zamyka… W chłodnym świetle korytarza pobłyskują błyskawicznie jej czerwonawe oprawki okularów:
– Tu za dużo pacjentów, tu nie czekać, w poczekalni; pan teraz, potem pani; pacjentka z ostrego – panie Zdzisiu, przyniesie pan krzesło, gdzie mam posadzić.
Pan Zdzisiu, portier. Wracając, zakłada ręce z tyłu.
– Doktor Marek operuje ucho, może za czterdzieści minut – czerwone oprawki drgają w rytm słów – Nie wiem, tak, może, czekać, nie poradzę.
Doktor Marek, wysoki i chudy, lekko siwiejące włosy, żwawy; głos dźwięczny, ciepły, słowem, przystojny:
– Pani Ewo, gdzie ja mogę przyjąć?
– Wszystko zajęte, może na strobo?
– Na strobo… ale co ja na strobo… no dobrze, na razie na strobo. Kartę trzeba wyciągnąć.
Nieduży mężczyzna w brązowym garniturze sprzed
trzydziestu lat, z grubym krawatem, którego gładki materiał to kontrast do
pomarszczonej twarzy; gorliwie:

– Panie doktorze, już wyciągnąłem.
 
Strobo zdaje się też zajęte, doktor Marek zagląda do gabinetów:
– Halinko, masz teraz fotel wolny, ja dosłownie na minutkę, nie pogniewasz się? Nie mam gdzie przyjąć pułkownika Armii Krajowej.
Halinka pochylona nad biurkiem, pisze, z drugiej strony pacjent, pochylony nad biurkiem. Halinka do doktora Marka:
– A pamiętasz zapalenie ślinianki?
ka jedenaście, Halinko, inne choroby ślinianki – doktor Marek.
Doktor Marek wyciąga z kąta aparat na kółkach, pułkownik już na fotelu, Halinka do pacjenta:
– Przydałby się panu rezonans – do doktora Marka – A jak u nas z rezonansem?
– Zepsuty. Ale jak napiszesz na skierowaniu, że pilne…
– Pilne nie pilne, zepsuty nie zepsuty… Fundusz nie daje, wszystko postawione na głowie. 
Doktor Marek i pułkownik znikają w ukłonach. Halinka odwraca się do fotela:
Sprzątać po nim mam, wpadł, aparat wyciągnął, kable zostawił, żebym się przewróciła? A to co?!

Na małym stoliku na kółkach, obok pojemnika ze szpatułkami, lusterkami, wziernikami, wypinały swoje soczewki okulary pułkownika.

na ból

W zadawaniu sobie bólu w sytuacjach, w których wewnątrz już jest ból trudny do zniesienia jest sens. Choć jest to postrzegane jako infantylna próba zwrócenia na siebie uwagi, czyli po prostu narcyzm. W tym zadawaniu sobie bólu może chodzić o to, że ten zewnętrzny ból pomaga uzyskać równowagę, jest przeciwwagą. Bo przecież coś jest na rzeczy – kiedy boli ząb, to uderz się w palec…

Wiesz…

Dzień w pracy spędziłem wśród skryptów programowania… To chyba nie jest moje miejsce.

Zatopiony we wspomnieniach, z dopiero co…

To wszystko…
Nie zatrzymywać się… Być.
Jestem dzisiaj, czy jutro…?
Uśmiech, gest, uścisk.

Wiesz, że myślę…

Jestem szczęśliwy

Jestem szczęśliwym człowiekiem. Wokół kochający mnie ludzie. Nawet kiedy boli, kiedy muszę po prostu przetrwać dzień, to kiedy spoglądam wstecz, to widzę pasmo szczęścia. Urodziłem się pod kilkoma szczęśliwymi gwiazdami. Moje marzenia się spełniają. Żyje ze wspaniałym człowiekiem, mam wspaniałe dzieci, znajdują się ludzie, którzy chcą ze mną rozmawiać i być – tak po prostu, bez oczekiwania że będę wyświadczał im przysługi.

Jak to możliwe?

Może niewiele się spodziewam. Może wszędzie wietrzę katastrofę, a skoro nie nadchodzi, to już jest pięknie? Nie wiem. Kiedyś próbowałem to tłumaczyć, dziś już się poddałem. Ot, zjawisko.

Na zdrowy rozum – jestem nienormalny.

Powracamy na ziemię…

Wczoraj w nocy – torby spakowane, samochód spakowany… Cała rodzina miała mnie opuścić dziś rano na prawie tydzień. Powód wyjazdu – praca tłumaczenia Ioany.

W nocy – kaszel Sary, długo nie mogła przestać. Poprzedniej nocy – też trochę kaszlu. Dziś przed wyjazdem – do lekarza. I… zmiany w oskrzelach, w płucu… Zmiana planów.

Jeszcze liczyłem na zwolnienie lekarskie, i że zostanę sam z córką na kilka dni. A jednak… W gąszczu argumentów zgłaszanych przez kobiety… Z których jeden brzmiał: a jak ci spadnie cukier, to kto cię będzie ratował… a dziecko na twojej opiece… Powiedziałem: dziecko będzie mnie ratować, ono ma zapalenie oskrzeli a ja cukrzycę, to sobie poradzimy. Tym argumentem pogrzebałem swoje szanse…

Jeszcze: wizyta u lekarza podniosła mi ciśnienie. Lekarka:
– Może nastąpić spore pogorszenie stanu dziecka.
– Jakie mogą być tego objawy – spytała Ioana, nieźle wystraszona niespodziewaną diagnozą, szybką zmianą planów, załatwianiem zastępstwa za siebie.
– To pani nie wie? Pierwszy raz ma dziecko zapalenie? – lekarka z pretensją w głosie.
No dobrze, można wysłuchać napomnienia. Ale co z tymi objawami? Cisza. Dociera do mnie, że nie usłyszymy tego od niej. Zaczynam się zastanawiać, dlaczego. Zmęczona, zdenerwowana? Przecież pracuje dopiero drugą godzinę po świętach. Może nie wie? W takim razie lepiej nie pytać. Może tak oczywiste, że nie chce strzępić języka na takie głupoty, powinniśmy sami wiedzieć. Może więc w internecie się znajdzie, może jakaś encyklopedia. Myślę tak sobie i narasta we mnie wściekłość. Pytam w końcu oschle:
– To jakie mogą być te objawy?
– Wymioty, gorączka.

Jest w tym jakieś nieporozumienie. Chciałbym wiedzieć – jakie. Nie chcę konfliktów w gabinecie. A może to taki styl po prostu. Trzeba pytać do skutku i tyle.

Kontakt z Nim – przez Niego

Dobiegają końca Święta Wielkanocne, święta związane ze śmiercią Jezusa, Zbawiciela. (Wielkanoc i Jezus Chrystus – samo to zestawienie jest w sobie prawie "kosmiczne"). Pośród stołów zastawionych ciastem, trunków, rozmów bardziej lub mniej świątecznych… Jezus zbliżył mnie do Boga – umożliwił mój kontakt z Nim. Do tego kontaktu nie jest konieczny żaden inny pośrednik. Nie trzeba za niego płacić pieniędzmi. Nie jest konieczna żadna instytucja, o bardziej lub mniej rozwiniętej hierarchii, organizacji. Kontakt z Bogiem to osobista nić, łącząca ludzi, którzy Go szukają, z Nim – przyczyną i sensem istnienia.

Boga nie trzeba utożsamiać z żadnym kościołem. Pretensje do bycia "kanałem", "pośrednikiem" itp. stają się żałosne wobec przeglądu historii kościołów jako organizacji – im jest ona dłuższa, tym bardziej kompromitująca. Marzenia o "rządach dusz"… Czy rzeczywiście po to, aby doprowadzić je do raju…?

Bóg jest ponad. Z pewnością ponad ludzkie chrześcijaństwo… Ponad jego organizację, czasem chimerycznie rozbudowaną. Ponad jego sług, zwłaszcza tych słabych i grzesznych. Dlatego Bóg dał możliwość dotarcia do Niego bezpośrednio – tylko przez Jezusa. I przez minimalną grupę Jego wyznawców: Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich.

Chrystus rodził się i umierał niemal w samotności, w nędzy, wśród najbiedniejszych, najprostszych i najbardziej naiwnych ludzi – "tych małych". Wydaje się, że do dziś to się nie zmieniło. Wielkie tłumy nie są dowodem słuszności.

Dlatego i Jezus, aby krwią swoją uświęcić lud, poniósł mękę poza miastem. Również i my wyjdźmy do Niego poza obóz, dzieląc z Nim Jego urągania. Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść.
Hbr 13, 12-14

Śmierci Chrystusa nie trzeba powtarzać…

To bowiem uczynił raz na zawsze, ofiarując samego siebie.
Hbr 7, 27


Odnaleźć Boga – z pominięciem wielkich "firm" – zbiurokratyzowanych, skostniałych, bezradnych wobec trawiących ich przyziemnych problemów… 

Na czym polega

Doszło do tego, że nie jestem w stanie Ci opowiedzieć wszystkiego, co chciałbym – co przeczytałem, co w związku z tym przeżywam, o wszystkich moich odkryciach, podróżach w nowe rejony intelektualne i emocjonalne. A gdybym nawet znalazł na to czas, to i tak byłby to dopiero początek. Żyjemy tak blisko siebie, a pomimo tego – jak w oddzielnych mydlanych bańkach. Płynących w powietrzu poprzez codzienność, i zderzających się, a wtedy na krótko jesteśmy w stanie zetknąć się ledwo dłońmi…

Życie z kimś… polega więc na czymś innym… Może: widzieć, nie patrząc, czuć – nie dotykając… Wierzyć, ufać – przez przestrzeń i czas…

Nie-przypadek

W dość zwykłym momencie życia pojawia się, powoli a jednak niespodziewanie, ktoś, kto swoją osobą idealnie odpowiada na niedawne doświadczenia, pytania, rozczarowania, rezygnacje. Podsuwa mi dokładnie to, czego potrzebowałem, a czego nie podejrzewałem, że potrzebuję. Podsuwa mi – temu kapryśnemu malkontentowi, leniwemu marzycielowi – w taki sposób, że nie tylko akceptuję, ale wciągam się i sam proszę o więcej. Zresztą, tylko ten sposób jest na mnie skuteczny.

A właśnie, skąd on o tym wie? Najwyraźniej wie dużo… Skąd? Czy to moja kolejna szczęśliwa gwiazda? Jasnowidz? Przenikliwy obserwator? Anioł…? Posłaniec Mędrców ze Wschodu? Może agent, śledczy, psycholog eksperymentujący, ukryta kamera? Moje podejrzliwe spojrzenie nie trafia. Na euforię zaczynam być za stary, na obawę – niestety jeszcze nie. To jak przypadek – nie-przypadek z Traktatu… Myśliwskiego, zdarzenie bez znaczenia i bez związku, a mające ogromne znaczenie i związek.

Rzeczywistości jest niepoznawalna. Zaskoczony bezradny. Ta postawa zwalnia mnie od mozołu stawiania pytań, dociekania, wyjaśniania. Niech pozostanie moja cisza. Nawet nie wiem, czy to, co teraz czytam, co odkrywam, będzie dla mnie jakimś wymiernym zyskiem. Idę za nieśmiałym, ale nie pozostawiającym wielkiego wyboru, głosem z wewnątrz.