0,6 sekundy

Nasza rodzina jedzie polną drogą, zjeżdżamy w dół i nabieramy prędkości, gdyż zaraz musimy pokonać podjazd. Odwracam głowę w lewo i widzę, jak syn pruje do przodu, ale od razu wiem, że nie wie, co robi, i choć wygląda na szczęśliwego i zafascynowanego, to nie panuje nad sytuacją. To jakoś od razu widać, w ułamku sekundy, w jednym rzucie oka, po postawie, jaką przyjął, w sposobie, jakim trzyma kierownicę, w zachwianiach roweru na nierównościach. W ciągu pół sekundy zaczynam się wewnątrz modlić, żeby przejechał jeszcze pięć metrów, a dalej już będzie dobrze. Wiem o tym, bo znam tę drogę, bo widzę jego takim, jakim go widzę.

Ale pół sekundy to za mało, by jego mózg zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo mózg orientuje się w sytuacji po czasie 0,6 sekundy, takie jest opóźnienie układu nerwowego. To, że nikt z nas nie odczuwa tego opóźnienia wynika z interpolacji czasowej, której dokonuje sam mózg. Pstrykając palcami nie odczuwamy opóźnienia między wykonaniem: „pstrykam”, a widokiem pstrykających palców i dźwiękiem pstryknięcia, bo mózg dodaje odpowiednie opóźnienie tam, gdzie trzeba, abyśmy nie dostrzegli rozbieżności w czasie.

To, że jesteśmy w stanie grać w pingponga, w ogóle – reagować na bodźce w czasie krótszym niż 0,6 sekundy – wynika tylko z przeżytych wcześniej doświadczeń. Mózg wie, co się za chwilę stanie, jeśli wcześniej coś takiego przeżył. Ale mój syn nie przeżył jeszcze upadku na szutrowej drodze, gdy podcięciu ulega przednie koło. I właśnie teraz widzę ten jego pierwszy raz… Rower kładzie się na bok i przyciska Beniamina, w pędzie, do drogi. Chłopak szoruje lewym bokiem po kurzu i drobnych kamieniach, na samym końcu o ziemię uderza głowa, jej lewy bok. Kask przydaje się na coś.

Chłopak podnosi się błyskawicznie i z wrzaskiem, a ja wiem, że raczej nic poważnego mu nie jest. Wiem też, że za chwilę jeszcze bardziej przerazi go pojawiająca się krew. Co czuję? Rośnie we mnie wściekłość. Tak samo, jak u mojego ojca, czterdzieści lat temu. Wściekłość dlatego, że nie potrafię zapłakać…? Że nie wiem, co zrobić z tą potworną niezgodą na to, co się stało…? Ale przecież nie mogę obwinić chłopaka, bo on nie miał szansy, bo miał mniej, niż pół sekundy…

Pejzaż pagórkowaty, wyprawa rodzinna, fot. Piotr Kubic

PS. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Krwi nawet nie było…

Podróże w wyobraźni

Tak wyraźnie zdałem sobie sprawę przed kilkoma dniami, że fotografia wymaga ode mnie po prostu przebywania w różnych miejscach. I jakby niczego więcej, na tym wstępnym etapie. Wymaga włóczenia się. Nudzenia się, tu i tam. Najlepiej, jeśli robię to (w zasadzie wygląda to tak, jakbym nie robił niczego) z pewną myślą, wykreślonym celem. Będąc w różnych miejscach zbieram w wyobraźni elementy z nich pochodzące, przymierzam je do siebie, tworzę różne konfiguracje. W wyobraźni tworzę zdjęcie – ustawiam kadr, naciskam spust, a potem patrzę na fotografię, ciągle w wyobraźni. Przykładam też tę fotografię do innych, które zrobiłem wcześniej, albo które mam dopiero zamiar zrobić. Kontemplując tę nieistniejącą jeszcze wystawę zastanawiam się, co ona wyraża. Przewieszam zdjęcia, jedne powiększam inne pomniejszam, niektóre zdejmuję ze ściany i w to miejsce powołuję do życia inne.

Szczątki na ogrodzie

W ten sposób powoli, prawie niedostrzegalnie posuwam się w pracy, której nie widać, bo to wszystko dzieje się w wyobraźni. Przechodzę różne etapy, odrzucam kolejne warianty, czasem powracam do początkowych.

Niesamowite, bo jest to podróż przez nieznaną krainę. Choć mogę przypuszczać, to nigdy nie wiem, co objawi się za chwilę, do jakiego wniosku dojdę.

Stop wariatom drogowym

Poza miastem droga opada, a potem wznosi się. Dalej znów opada trzema zakrętami, z których każdy następny jest mniej ciasny. Tworzą przedłużoną o połowę literę S. Ze środka środkowego zakrętu można podziwiać dolny, najszerszy z nich wszystkich. Nocą błyszczą w światłach reflektorów białe linie opasujące drogę. Widać ją na kilkaset metrów, skręconą.

W ostatnim z sześciu samochodów nie gra radio. Zegary świecą w starym stylu, na bursztynowo, nikłym światłem. Po prawej żarzy się mały, kolorowy ekran, na którym wije się malutka kopia kształtu drogi. Z lewej strony, na dole, pod kierownicą, świeci na czerwono liczba dziewiętnaście. Mając przed sobą ostatni zakręt w prawo Antek redukuje bieg i wybiera się na drugą stronę podwójnej linii. Po jego prawej ręce przepływają do tyłu auta. W połowie ostatniego zakrętu jest lekkie przełamanie nawierzchni, Antek wie, że tam zachwieje samochodem i jest przygotowany. Ale nie jest pewien, czy asfalt jest zupełnie suchy, czy może nieco wilgotny? Pogoda nie do końca wyjaśniona. W każdym razie, jeśli pojawi się uślizg, to właśnie tam. Antek musi go wyczuć w ułamku sekundy, siedząc w fotelu.

Auta nocą

Najbardziej wyczuwa ramionami wtulonymi w fotel oraz podudziami, które opierają się na siedzeniu. Wchodząc w zakręt wkręci kierownicą bardziej niż trzeba albo mocniej naciśnie na hamulec, żeby dowiedzieć się, na jaką przyczepność może liczyć. Chce to wiedzieć, zanim nadejdzie przełamanie nawierzchni. Antek pamięta, jak jego samochód reaguje na suchej nawierzchni. Dlatego każde zachwianie, każde ugięcie, każde opóźnienie w reakcji auta, każde odstępstwo od tej wzorcowej reakcji powie mu, jak ślisko jest teraz.

Antek przypomina sobie, jak pierwszy raz poczuł różnicę, gdy wymienił opony. Potem eksperymentował ze zmianami ciśnienia powietrza. Pamięta, jak miękły opony podczas upałów i jak twardnieją, gdy temperatura, jesienią, spada poniżej dziesięciu stopni. Te wspomnienia przepłynęły mu teraz w pamięci wraz z pięcioma samochodami, które pozostawił w tyle.
Jednak nie wszystkie pozostawił. W lusterku szybko rosną niepokojąco dwa światła. Ktoś goni Antka. Czy może to jakaś służba drogowa? Mundurowa? Odpowiedź jest bardzo ważna, bo zaważy na tym, co Antek zrobi. Nieoznakowanego samochodu policyjnego nie da się rozpoznać nocą na podstawie obrazu w lusterku. Antek zna model, który krąży w tej okolicy, którego przednie światła pozycyjne układają się w charakterystyczne strzałki. Ale te światła są inne. Przede wszystkim są drogie, bo jakość ich promienia jest świetna. Auta policyjne nie są raczej nie jest wyposażane w ksenony lub diody. Po trzecie – funkcjonariusze chcieliby szybko zatrzymać kierowcę, który popełnił wykroczenie, szczególnie wtedy, gdy ten kierowca wyraźnie zwolnił i zamierza teraz przestrzegać przepisów.

W najbliższej miejscowości, na prostej, stoi samotny, pomalowany na żółto strażnik dróg. Jest dobrze oznaczony i wszyscy zwalniają, jakby przyklękali przed ołtarzem. Potem, podobnie jak w kościele, zrywają się i szybko oddalają. Dwieście metrów za fotoradarem nieznany samochód wyprzedza Antka i mknie do przodu. To duże, smukłe auto o sylwetce drapieżnego zwierzęcia, które zastygło podczas skoku.

W lepszej pozycji jest nie ten, kto jedzie pierwszy, lecz ten ostatni. O wiele łatwiej jest gonić niż uciekać. Zwłaszcza w ciemności. Pierwsze auto musi przecierać szlak, rozpoznawać zagrożenia. Drugie otrzymuje jasną sytuację i wzoruje się na pierwszym. Trzeba trochę doświadczenia, aby o tym wiedzieć i nie dać się ponieść niemądremu odruchowi „chcę być pierwszy”. Na drodze nie liczy się tak bardzo moc silnika, co doświadczenie, praktyka oraz brak zbędnych zahamowań. Kierowca, który w wyobraźni widzi utratę swojego samochodu wartego trzysta tysięcy nie będzie naciskał na gaz tak samo, jak ten, który kieruje autem dziesięć razy tańszym. Wyprzedzanie na podwójnej linii ciągłej jest wykroczeniem, ale po odpowiednim rozpoznaniu nie powoduje żadnego zagrożenia.

Samochód o kształcie skaczącej pantery nie jedzie bardzo szybko. Nie na tyle szybko, aby nasz bohater (bohater opowieści, nie kierowca-bohater) nie mógł się za nim utrzymać. Nic nie szkodzi, że ten pierwszy, na prostej, wyrywa do przodu, zostawiając drugiego w tyle. Bo na zakrętach pantera traci animusz, staje się ostrożna, choć z pewnością ma opony o wiele lepsze niż samochód Antka. Na pewno ma też wszechstronny system kontroli trakcji, czego auto Antka nie ma w ogóle. Pantera nie wyprzedza też tam, gdzie z powodzeniem pozwoliłby na to jej potężny silnik. Zjeżdża na prawo daleko przed wysepkami, choć z pewnością ma świetne hamulce. Antkowi znów sięga pamięcią do wspomnień, teraz – ukraińskiego auto, które spotkał na trasie na Rzeszów. Ukraiński kierowca wyprzedzał między wysepkami, które znajdowały się na środku drogi, wykorzystując ostatnie metry przestrzeni przed przeszkodą. Antek nie wiedziałby, że jest to w ogóle możliwe, i że to wcale nie jest takie niebezpieczne, gdyby nie zobaczył tego na własne oczy.

Dwa pędzące przez ciemność samochody dogoniły kolejną kolumnę. Antek znów jest ostatni, przed nim pantera, potem może pięć samochodów i ciężarówka na przodzie. Z przeciwka ciągle nadciągają pary świateł, droga nie jest wolna i nie można wyprzedzić samochodów i pozostawić ich w ciemności, w tyle. Mówiąc ściślej – można by i tu wyprzedzać, bo jezdnia jest szeroka i zmieściłyby się na niej nawet cztery strumienie pojazdów obok siebie. Ale są pewne granice przesady, a teraz Antek nie widzi powodu, by je przekraczać.

Antek wie, że za niecały kilometr droga wzniesie się długim podjazdem, na którym otowrzy się drugi pas dla tych, którzy jadą wolniej. W zamiarze inżynierów drogowych miało to ułatwić wyprzedzenie, ale w praktyce jest odwrotnie. Pod górę, na dwóch pasach, wszyscy nagle wciskają mocno gaz i jadące dotąd wolno auta, wszystko jedno, czy osobowe czy ciężarówki, pędzą pod górę, by na szczycie znów zwolnić i uformować taką samą kolumnę, jak przed podjazdem. Czasem, na pas do wyprzedzania, wyjeżdża jakiś malkontent i bezskutecznie próbuje swoich sił, ciągnąc za sobą łańcuszek samochodów.

Nasz kierowca chce spróbować czegoś innego. Za kilkaset metrów będzie odcinek przerywanej linii. Jeśli nikt z niej nie skorzysta, zrobi to on, nie bacząc na ewentualne sygnały dźwiękowe tudzież świetlne, które inni kierujący wyślą pod jego adresem. Zresztą wyślą zupełnie niepotrzebnie, bo on nie zamierza nikomu zajeżdżać drogi, nikogo spychać do rowu czy hamować mu tuż przed zderzakiem. Potem, na małej górce, jest skrzyżowanie z dwiema wysepkami. Tam wszyscy zwalniają, choć zwykle nie ma ku temu powodu. Tak więc zaraz za skrzyżowaniem, redukując bieg i rozkręcając obroty silnika, można jeszcze coś wywalczyć, trzeba tylko, niestety (szlachetne władze, wybaczcie), przekroczyć podwójną linię ciągłą.

Asfalt jest tutaj suchy. Na zakręcie w prawo ciężarówka nieco zostawia peleton, a przed nią – głucha ciemność: z przeciwka nic nie jedzie. Nie widać żadnych świateł, a one, w mroku, lśnią widoczne z daleka albo wzniecają poświatę z ponad stu metrów. W nocy, paradoksalnie, samochód jadący z przeciwka widać o wiele wcześniej, niż podczas dnia.

Za zakrętem, na początku wznoszenia, jest skrzyżowanie, a za nim otwiera się dodatkowy pas. Antek nie powstrzymał się, jest już na lewej stronie i minął wszystkich, została mu tylko ciężarówka. Chce wrócić na prawą stronę przed skrzyżowaniem, bo to niedobrze przekraczać więcej niż dwa przepisy naraz. W zasadzie trzy, bo pierwszy to podwójna linia ciągła a drugi – ograniczenie prędkości. Zresztą na środku skrzyżowania jest wysepka, więc przyzwoitość wymaga, by minąć ją z prawej strony. W połowie zakrętu Antek spogląda w lusterko i dostrzega piękne ksenonowe lampy sunące gdzieś dalej za nim po lewym pasie: pantera poszła w jego ślady.

Gdy nasz bohater (bohater opowiadania, bynajmniej nie bohater-kierowca) mija wysepkę, jest już sam, wszyscy zostali w tyle. Pantera schowała się a Antek przeczuwa, że przyblokuje ją któryś z kierowców osobówek, leniwiejąc ciężarówkę lewym pasem. Przed Antkiem teraz zakręt w prawo, ma dla siebie dwa pasy, czyli dwa razy szerszą drogę niż zwykle, więc zbiera go od zewnętrznej, potem ścina do środka, a wychodząc na prostą znów jest po lewej. Wtedy może przejechać zakręt o wiele szybciej. Tyle, że asfalt jest tu zniszczony, pocięty poprzecznymi łatami, nierówny. Droga idzie w górę zdecydowanie, auto spina się, bo Antek mocno dodaje gazu, silnik rozdziera się warkotem, amortyzatory mają tu sporo pracy, samochodem targają wstrząsy. Ale auto jedzie tak, jak chcę Antek. Zresztą Antek pamięta, że jego auto ma tylny napęd, dlatego chce wyczuć każde drgnienie, zachwianie, które mówi mu, jak prowadzą się obie osie i czy któraś z nich nie traci przyczepności.

Teraz – kilometr prostej drogi pod górę i zakręt w lewo. Gdy dopada zakrętu, w lusterku znów pojawiają się ksenony. Choć są daleko, to na pustej, prostej drodze mogą rozwinąć wielką prędkość. Dlatego Antek zastanawia się, co robić i przypomina sobie, że niedaleko jest skrzyżowanie i nieszeroka, nieoświetlona droga prowadząca do wsi. „Trudniej jechać pierwszym na drodze”, pamiętacie? Ksenony nikną na chwilę, a wtedy Antek jest tuż przed skrzyżowaniem, hamuje (ach jak długo hamuje się z takiej prędkości) i skręca w prawo, w wiejską. Natychmiast gasi światła i hamuje ręcznym hamulcem, żeby nie zapalały się czerwone, silne światła stopu. Auto toczy się jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymuje wśród pól, w ciemności. Po chwili, z tyłu, z zawrotną prędkością przemyka pantera, a chłodne iskry ksenonowe omiatają drogę i pobocza. W chwilę za nią – tłum żółtawych świateł aut osobowych, a na końcu przetacza się pomruk ciężarówki. 


Samotny jeździec, fot. Piotr Kubic


Opowieść dedykuję Pawłowi D. Kiedyś, gdy byłem studentem, jechaliśmy na Zachód jego samochodem. Zmienialiśmy się za kierownicą. Gdzieś pod Wrocławiem (nie było wtedy autostrady) były długie proste odcinki, na równinie, wśród pól. Było wcześnie rano, kierowałem, a Paweł spał na tylnym siedzeniu. Zacząłem wyprzedzać całą kolumnę aut, a droga była jednopasmowa. Nagle, ni stąd ni zowąd, w odległości dwustu pięćdziesięciu metrów, z jakiejś polnej drogi wyjechał samochód i skierował się wprost na mnie. Miałem może cztery, pięć sekund, żeby się poszukać miejsca i schować się wśród samochodów, które wyprzedzałem. Na domiar złego zorientowałem się, że właśnie teraz Paweł się obudził i podniósł głowę. „No świetnie” pomyślałem, „teraz widzi, co wyrabiam z jego samochodem – jedziemy na czołówkę”. Ale zamiast reprymendy usłyszałem tylko: „nie bój się, on ci zjedzie”.

Rzeczywiście, kierowca z przeciwka, widząc nas, zjechał na pobocze. Zerknąłem na Pawła, a on mruknął: „jazda samochodem to też psychologia”.

Człowiek jest powodem niepokoju

W Rumunii, chodząc ulicami. Gdybym nie spotykał ludzi, byłbym spokojniejszy. Każdy człowiek powoduje jakieś emocje, a one nie dają spokoju. Gdyby ulice były puste, to jeszcze pozostawałyby ślady ludzkiej pracy, emocji i myślenia – czyli to wszystko, co można zobaczyć na ulicy w mieście. Żeby uzyskać całkowity spokój należało by zatem opuścić miasto i udać się w tereny, gdzie rzadko bywa człowiek… Jak na razie nie mogę sobie na to pozwolić.

 

Apteka o przedłużonym programie otwarcia 6-24

 

Kiosk sprzedaży biletów, utrzymywany zdaje się przez przedsiębiorstwo komunikacji, bo niczego innego się w nim nie sprzedaje. Widziałem próby wprowadzenia automatów, ale na razie stoją one zupełnie martwe, nawet bez etykiet.

Kiosk biletowy, Rumunia, Cluj-Napoca fot. Piotr Kubic

 

Więcej zdjęć oraz tekstów związanych z Rumunią na blogu fotograficznym.

Na rumuńskiej ulicy fot. Piotr Kubic

Drobna różnica, którą widać choćby na stacji benzynowej

Wjechaliśmy do Rumunii. Pierwsze, co trzeba zrobić, to zatankować. I pierwsze wrażenie, które powtarza się od kilku lat: złoty i lej mają prawie tę samą wartość – 1 PLN = 1,038 RON, a dziś rano kupowałem gaz w Polsce po 2,34 zł za litr, zaś wieczorem, w Rumunii – po 3,12 leja. Średnie zarobki w Rumunii stanowią około 35% średniej w Polsce.

To porównanie można rozciągać dalej – na ceny w sklepach spożywczych, komputerowych, hipermarketach. Ceny takie jak u nas albo trochę wyższe. Odwiedzając różne rodziny, wchodząc do ich domów, patrzę jak wyglądają, jak funkcjonują. W międzyczasie przypominają mi się słowa, które słyszałem np. przed ostatnimi wyborami samorządowymi u mnie w miasteczku – że nigdzie nie jest tak źle, jak w Polsce…

Samochodem, nocą, do domu

Droga w ciemności oświetlona jest światłami samochodu. Białe pasy pojawiają się środkiem, na granicy światła, mkną na spotkanie auta i znikają pod czarnym kadłubem.

Wraz z prędkością rośnie dźwięk – powietrza? opon? – który przypomina brzmienie imienia „Grzegorz”. To tylko skojarzenie, uporczywe i może pozbawione sensu. A może jednak? Zderzenie głosek „grz” ciągłe, bez oddechu…

Pusta droga. Dobrze znana, każdy zakręt, skrzyżowanie. Kierowca odruchowo ściąga ręką kierownicę. Auto lekko przechyla się, kierowca czuje ugięcie opon ale i gotowość maszyny.

Przydrożne drzewa nadbiegają i oddalają się tak szybko, a kąty skrętu kół są tak niewielkie, że… czy to możliwe, że pęd mieści się na cienkiej nitce drogi? Że ułamek sekundy i ciągle jadą, albo już nie jadą? Że jechali dwie sekundy temu, a teraz nie wiadomo co z nimi, kierowcą i maszyną. Bo skoro nie wiadomo, to choćby jechali, i tak nie ma różnicy.

Tak świadomość i nieświadomość pędzą razem na przednich fotelach, blisko siebie i wyczuwają się nawzajem. Nawet brak czasu, by zerknęły sobie w oczy.

Miejsca zastępcze

Podróżuję sporadycznie, nie mam czasu, nie mogę. Inne, nieznane miejsca są jak paliwo, po tankowaniu którego jest tak lekko i beztrosko. Gdy brak paliwa trzeba brać to, co jest. Znaleźć takie miejsca, które choć bliskie i znane, będą jak te dalekie.

Po pracy jadę do domu busem. Nieczęsto uda się z kimś porozmawiać, ludzie są zmęczeni. Jeśli już, to chętne do rozmowy są raczej kobiety i to nie te najmłodsze. Nie te, które pochłonięte są prowadzeniem domu i problemami z dziećmi. Te, które mają już za dużo czasu i nie za bardzo z kim pogadać.

W busie, za oknami, szczególnie późną wiosną oraz jesienią, przesuwają się chmury. Obserwowanie ich to czasem najlepsza rozrywka. Szczególnie, gdy pogoda jest zmienna, wtedy kłębią się najbardziej. Szyby w niektórych wozach są przyciemniane, a wtedy niebo nabiera niezwykłego nastroju.

Na chmury nie patrzą pasażerowie. Skąd wiem? Z rozmowy. Usiadła obok mnie i zanim wyjechaliśmy z miasta, rzuciłem uwagę o szczególnym dziś zachmurzeniu. Nie od razu zrozumiała, że nie chodzi mi, tak po prostu, o stan pogody. Potem przegadaliśmy o chmurach i tematach pobocznych godzinę, zanim wysiadłem.

Miejsca zastępcze fot. Piotr Kubic

Dla chmur warto znaleźć miejsce jak to, gdzie niebo jest jak wielki, odkryty ekran trójwymiarowego kina. Widać na nim całą fabułę, skąd przychodzą i dokąd pędzą. Sytuacja zmienia się nieustannie, akcja posuwa się do przodu, tylko pozornie leniwa, opieszała. Niestety, zdążam dopiero na filmowy epilog, tuż przed zgaśnięciem wielkiego projektora.

Na uboczu

Jak różne światy mogą istnieć niedaleko od siebie…

Dwa dni, spędzone tam, gdzie kończy się droga, w Beskidzie Wyspowym, gdzie urodził się i dorastał młody chłopak. Był najmłodszy w wielodzietnej rodzinie i rodzice wiązali z nim nadzieje, że pozostanie na gospodarce. Nie został. Przeszedł do innego świata, który dla jego rodziców był niedostępny. Dlaczego niedostępny? Może dlatego, że nie chcieli, nie wyobrażali sobie, że mogą do innego przejść. Może dlatego, że w swoim życiu i tak wyszli już z jednego świata, choćby wtedy, kiedy uczyli się czytać, jako dorośli, a za elementarz posłużyła im księga, którą pokochali – Pismo Święte.

Młody chłopak nie został na gospodarce, a gospodarki dzisiaj nie ma. Tam, w górze, pozostała wegetacja w czymś, co dziś można określić, bez większego błędu, słowem skansen . Życie z rolnictwa, o ile ma być życiem określanym przez ludzi jako godne, wygląda dziś zupełnie inaczej. Zresztą w tej wsi życie zawsze ocierało się o wegetację, było to zmaganie z siłami natury, kamienistą ziemią, nachylonymi ostro stokami pól, brakiem zaopatrzenia, nawet zwykłego sklepu. Dziś sąsiedzi jeżdżą samochodami, lecz jeszcze dwadzieścia lat temu byli skazani na pieszą wędrówkę.

W chałupie niewiele się zmieniło. Tyle, że boazeria, którą wykonano trzydzieści lat temu, nie jest już atrakcyjna, podobnie jak wybudowany w pokoju gościnnym kominek. Nie ma już wychodka, ubikacji na zewnątrz, podobnie jak nie ma gnojowiska, nad którym stał wychodek. W pomieszczeniu obok, które było drewutnią, ustawiono muszlę klozetową, kabinę prysznica oraz zawieszono na drewnianej ścianie umywalkę. Ściany to grube bale z drzew, uszczelnione zwartą, krótko ciętą słomą. Nie tłumi ona dźwięków, z łatwością słuchać głośniejszą rozmowę po drugiej stronie.

Nad wejściem, nad drzwiami z szybą, namalowano białą farbą numer domu: 302. Ten numer wpisywał potem młody chłopak na pocztówkach, gdy już przestał być bardzo młody i się ożenił, i zamieszkał w innym domu, sto kilometrów stąd. Kartki przychodziły właśnie tu, do matki, gdy ojciec już nie żył. Chłopak przyjeżdżał ją odwiedzać, pisał do niej listy, potem przyjeżdżał z rodziną, gdy urodził mu się syn, i drugi. Zostawiali samochód o dwie góry stąd i szli pół godziny, czterdzieści minut.

Matka nie chciała stąd odchodzić. W końcu tu umarła. Stąd wyruszył pogrzeb, w strugach deszczu, z trumną na wozie, które ciągnęły dwa konie pożyczone od sąsiada. Na stromiźnie, gdzie oślizła gleba, przytrzymano wóz, tam droga schodziła ostro w dół, w stronę lasu, do potoku. Cmentarz jest kilka kilometrów dalej, gdy droga wywinie się w końcu spomiędzy domostw, dotrze do rzeki i przekroczy ją długim mostem. Cmentarz kiedyś patrzył z góry na krajową szosę, ale od kiedy wybudowano autostradę, i on jest na uboczu.

Pcim, pejzaż, fot. Piotr Kubic

Samotny pan na rowerze

Krakowskie ulice. O godzinie 22:17 tak ciepłe, że nawet zmarzluchy, takie jak ten pan na rowerze, mogą dziś czuć się dobrze w koszulkach z krótkimi rękawami i krótkich spodniach. Skąd wiem, że ten pan to zmarzluch? Znam go nieźle. Wiem na na przykład, skąd właśnie wyjechał i dokąd zmierza. Z dużym prawdopodobieństwem mogę nawet określić, co będzie robił później, kiedy odstawi rower i wejdzie do swojego pokoju.

Domyślam się też, o czym teraz myśli. Otóż wyobraża sobie, jak te same krakowskie ulice odczuwa się o godzinie 22:17 ale 11 stycznia. Czy w styczniu jeździ on na rowerze? Tak, zdarza mu się. Zdarzało mu się jeździć o godzinie 22:17 w styczniu. Teraz czuje, jak dwudziestostopniowe powietrze owiewa go, ale on, dla kontrastu, przywołuje z pamięci dwunastostopniowy mróz i siebie na rowerze, w nim. Dlaczego to robi? Zdaje się, że należy do gatunku przekornych. Bardzo możliwe, a nawet jest pewne, że właśnie w styczniu, sunąc po zaśnieżonym bruku i opanowując uślizgi opon, myślał o lecie i o sobie, jak w krótkich spodenkach przemierza nocną atmosferę Krakowa.

Zostawmy go już, niech spokojnie odjedzie. Przecież i tak wiemy, co zrobi za chwilę, ale nie będziemy tego opisywać. Bo on, zsiadłszy z roweru i wszedłszy do swojego pokoju, mógłby zasiąść do komputera, znaleźć tego bloga i przeczytać. A wtedy, najprawdopodobniej, zrobiłby na przekór. Nawet jeśli miało by mu to nie wyjść na zdrowie.

Odcisk buta

Całkiem możliwe, że wieczorne niespełnienie, które nie pozwala zasnąć, ma w swojej istocie wiele wspólnego z lękiem przed nieistnieniem (śmiercią). Zasypiając tracimy kontrolę nad sobą, świadomość nie istnieje, człowiek nie może stwierdzić niczego, nawet tego, że istnieje, tylko po prostu śpi.

Chyba każdy, któremu blisko do śmierci, ma chęć pozostawienia czegoś po sobie, choćby drobnego śladu. Ja, zanim usnę, chcę coś napisać. To jak ostatnie tchnienie, a skoro ze mnie ujdzie, staję się spokojny i czuję, że teraz mogę… zasnąć.

Dzisiejszy ranek wydaje mi się jakbym przeżył go tydzień temu. Tak wiele się zdarzyło do teraz. Lecz w końcu, w pościeli, to wszystko zdaje się za mało. Brak śladu jak odcisk obuwia na leśnej drodze, potwierdzającego, że ktoś tędy przechodził, choć go teraz już nie ma…