Spacer wzdłuż Wisły w Krakowie. Schodzi mgła.
Spacer wieczorem, do domu, w którym nocuję od tygodnia. Od piętnastu lat zmieniło się to, że na tej ulicy powstał warsztat naprawiający samochody, w tym – te małe, Smarty. Reszta – bez zmian.
Ja, Piotr, wyrzucam z siebie to, czego nie mogę utrzymać w środku, co przyjemne, ekscytujące, ale również poplątane i męczące.
Spacer wzdłuż Wisły w Krakowie. Schodzi mgła.
Spacer wieczorem, do domu, w którym nocuję od tygodnia. Od piętnastu lat zmieniło się to, że na tej ulicy powstał warsztat naprawiający samochody, w tym – te małe, Smarty. Reszta – bez zmian.
Byliśmy na zamku, który miał swoją świetność jakieś pięćset lat temu.
– Tato, co się tak przyglądasz?
– Próbuję sobie wyobrazić, jak tutaj ludzie mieszkali. Jak wyglądali przez te okna, których już nie ma, albo stawiali kamień po kamieniu, przekładane gdzieniegdzie cegłami, na wysokości trzydziestu metrów, na skale…
Słowa, które wypowiadali, zostały zamknięte w tych kamieniach. Odgłosy zabaw, walki, jęki skazańców, są tutaj. Może i dobrze, że nie jestem w stanie ich usłyszeć.
Nie widzimy oczami. Nie słyszymy uszami. Gdy dotykamy, to nie palce są najważniejsze. Czym widzimy, słyszymy? W zasadzie – nie wiadomo. Przecież nie chodzi o układ kosteczek: młoteczek-kowadełko-strzemiączko, ani o arterie włókien nerwowych, od stóp, przez rdzeń kręgowy, do głowy. O co zatem chodzi? Jakie to miłe móc powiedzieć: nie wiem.
Co ciekawe, z powodu tej niewiedzy nic się nie zmienia. Nie wali się świat, nie następuje żadne nieszczęście ani kataklizm. Możemy więc wołać „nie wiem, nie wiem!”, szczęśliwi. Gdyż wiedza zwykle czymś obarcza (choćby odpowiedzialnością) lub co najmniej – nie daje spokoju. Na przykład jest nienasycona, bo po krótkim okresie zadowolenia powoduje kolejny, palący niedosyt. No a jak nie wiem, to nie wiem…!
Więcej wiem, niż rozumiem.
O wiele więcej czuję niż wiem.
Czyli najwięcej czuję, a najmniej rozumiem. I może coś tam wiem.
Czuję <- Wiem <- Rozumiem
CzujęŻeWiemNierozumiem
CzujęNiewiem
Czuję.
Interesuję się od dawna różnymi dziedzinami nauki. Oglądam sporo filmów dokumentalnych, w sumie to chyba jedyne, jakie ostatnio oglądam. A jednak to, czego dowiedziałem się z filmu, który tu załączam, przechodzi moje wyobrażenie. Pamiętacie, czterdziestolatki, jak w podstawówce kolorowaliśmy ćwiczeniówki do geografii? Gdzie jakie zboża, gdzie jakie temperatury, opady i tak dalej. W perspektywie tego filmu nasze lekcje geografii to nawet nie żłobek. To głęboka prehistoria.
Często słyszałem, że użycie satelitów Ziemi pozwoliło na zupełnie nowe spojrzenie na nasz świat. Lecz dopiero ten film uświadomił mi, o co chodzi. To przechodzi moje wszelkie wyobrażenie…
Jeszcze jedno. Mam wrażenie, że człowiek powinien przestać majstrować przy Naturze, bo może ją tylko zepsuć.
…jakiś głos, pod wczorajszym wpisem. Obiecuje mi szybkie zrozumienie tego, czego nie jestem w stanie pojąć od jakichś trzydziestu lat. Czy to oznacza pewne radykalne zmiany w moim życiu, które lada chwila nastąpią? Niewykluczone. Przecież tego nie mogę wiedzieć. Czy się cieszę? Powiedziałbym, że jestem spokojny. Może jeszcze jakiś czas temu bym nie dowierzał. Ale przecież niedowierzanie to przeciwległy biegun euforii, zresztą silnie z nią związany, bo jej przeciwny.
Tak więc czekam, anonimowy gościu, bo Twoje dwa słowa i trzy kropki to niewiele zaiste, czekam na więcej.
Kap, kap, kap…
Zagrać muzykę na jednym dźwięku. Biorę taki fortepian, bo jest mi najbliżej. Oczywiście nie mam na myśli prawdziwego fortepianu, gdyż niewiele fortepianów miałem do mojej dyspozycji. Raczej było to okazjonalnie, bo cóż to znaczy fortepian nawet na godzinę dziennie… Biorę więc fortepian sztuczny, albo nawet pianino. W oktawie razkreślnej wybieram jeden dźwięk – tak najprościej. No i zaczynam… Inne klawisze nie istnieją, mogę naciskać tylko ten jeden. I okazuje się, że dźwiękiem z jednego klawisza można opowiedzieć całą historię życia.
A gdybym miał napisać tekst…. na przykład jednym słowem? To za mało. Jak znaleźć literacki odpowiednik jednego klawisza w fortepianie? Może ktoś podpowie…
Próżne myślenie, pozostaje po prostu spać. Może jeszcze piwo, albo jeden rząd okienek czekolady. Tylko po co to? Po nic. Po prostu spać, nic więcej. Na jednym klawiszu gra ktoś, chyba za ścianą, w mieszkaniu obok. A może na zewnątrz, na ulicy, tam gdzie skarpa kończy się asfaltem drogi; lub może po drugiej stronie szosy, tuż za ogrodzeniem, w ogrodzie sąsiada. To niemożliwe? Ale ja słyszę, że gra. Że co, że grudniowej nocy nie ma pianin w ogrodach, a tym bardziej kogoś, kto chciałby na nich zagrać, bez rękawiczek, albo w rękawiczkach z wyciętymi palcami? W moim miasteczku, w co drugim ogródku, ktoś gra na pianinie, jednym klawiszem, lecz każdy – innym. I gdyby posłuchać z daleka, to mimo szumu ciężarówek na miasteczkowej obwodnicy dałoby się usłyszeć mały koncert fortepianowy.
Znów to samo – wrażenie, że nie powinienem ot tak sobie iść spać. Że pozostało coś do napisania, a może wyrzucenia z siebie. To coś tkwi tam gdzieś, wewnątrz, ale nie wiem gdzie, nie wiem, jak to namacać, wyłowić, chwycić. A może to bzdura, złudzenie, taki po prostu rozstrój żołądka.
Dziś było wiele emocji… Nie jestem w stanie ich podsumować. Może to jedno wrażenie – że żyję za szybko, i umykają mi one. To zaniedbanie, wykroczenie, przestępstwo, grzech może nawet – żyć i nie odczuwać tego, co się przeżywa. To zaprzeczenie sensu życia, bo skoro już doszło do tego, że żyję, czuję, myślę, to jakimś nieporozumieniem, mówiąc delikatnie, jest to, że się znieczulam na przeżycia i lekceważę moją świadomość. Jakbym wracał tym samym do jakichś atawistycznych odruchów życia instynktownego, które oczywiście ma sens w przypadku zwierząt, ale przecież nie po to jestem człowiekiem, jakimś splotem okoliczności.
Jestem człowiekiem, ale nie po to, by tworzyć teorie. Nie teraz, jeszcze nie na tym etapie. Mój etap – to zauważać, tak po prostu. A może i jedno i drugie – bo zauważanie czegoś aż się prosi o stworzenie teorii tego. Lecz z kolei zauważenie czegoś następnego często modyfikuje, o ile nawet nie rujnuje dotychczas zbudowaną teorię. Tak więc sumując – sensem jest zauważanie rzeczy, przez co wzrasta świadomość. Budowane teorie są natomiast czymś pobocznym, roboczym, są o tyle dobre, o ile prowadzą do kolejnych odkryć. Jeśli natomiast zamykają horyzont dostarczając przyjemnego wrażenia wszechwiedzy – należy je jak najszybciej zrewidować i najpewniej – porzucić.
A teraz, wobec powyższego, teoretycznego bebłania, jeden konkret, mianowicie – jedno z miejsc z mojego miasteczka, na które gdy patrzę, nie mogę wyjść z podziwu, że coś takiego istnieje. Co więcej – zwykle nie zwracam na nie uwagi, przechodząc, gdyż nie widzę w nim nic szczególnego. Tak się do niego przyzwyczaiłem, że nie wyobrażam sobie, żeby było tu inaczej. I kiedy wreszcie będzie inaczej – to chyba go nie poznam, i to niepoznanie będzie mnie uwierać, jak zgrzyt w samym środku ćwierkającego lasu. Oto ten obraz:
W zasadzie powinienem zrobić to zdjęcie we wtorek lub piątek, kiedy jest tu targ, i zamiast samochodów na parkingu – widać stragany. Ale jestem zbyt niecierpliwy. Prawda, że to jest…… piękne to nieodpowiednie słowo. To jest – niesamowite. To coś z gatunku trąby powietrznej, zjawiska, którego nie da się okiełznać, które po prostu jest obok nas i wszystko, co można zrobić, to dziwić się……
Dobranoc.
Jedziemy z Sarą na rowerze. Albo może z Beniaminem? Chyba tak, z Beniaminem. Jadąc od rynku w stronę stacji kolejowej droga spada w dół. Jest tam skrzyżowanie, pod koniec górki. Beni jedzie przede mną, a ja patrzę, jak samochody i motocykle śmigają przed nami przez skrzyżowanie we wszystkie jego strony. Myślę, że jadą stanowczo za szybko, około 90, a przecież to miejsce niebezpieczne. Zastanawiam się, jak tamtędy przejedziemy, bo szaleńcy jadą nieprzerwanym strumieniem. I rzeczywiście, nie mogę wprost uwierzyć w to, co widzę, ale nagle wyprzedza nas niski motor z ogromną, szeroką oponą z tyłu, jadąc z szaleńczą prędkością napotyka przed sobą samochód, który zjechał na drugą połowę jezdni. Jest za późno, bo cokolwiek zrobić, motor wbija się w maskę, motocyklista jak wyrzucony sprężyną kręci w powietrzu opętańcze młynki, i leci dalej, spadając pod pawilonem handlowym. „Hamuj!” krzyczę do Beniamina (czy może Sary, już sam nie wiem), widzę, że hamuje jak może najlepiej, ale w końcu dociera do motocyklisty i przewraca się o niego.
Gdy dojeżdżam na miejsce wypadku, ludzie z auta już naciągają na niego od przodu jakąś opończę. Zastanawiam się dlaczego, przyglądam się, a auto przypomina starą drewnianą łódź, z odpadającą czerwoną farbą, i teraz – rozbitym dziobem. „To pewnie dlatego…” myślę. Podchodzę do kobiety i chłopaka z motocykla – okazuje się, że jechało nim dwoje. Ruszają się, podnoszą, mówią, że nic im nie jest. „Ale proszę państwa, warto zgłosić się do szpitala na badania, to może być tylko złudzenie” – mówię. Nie za bardzo reagują.
Nagle jestem w centrum miasta, chyba Krakowa, przy Plantach. Jest noc, zdaje się, że wyszedłem właśnie z pracy. Ale puszczam sms do domu, że przyjdę później, bo idę z grupą do klubu.
Klub nie był w piwnicach, wprost przeciwnie – na jakimś piątym piętrze budynku. Niski strop, miękkie kanapy, układ pomieszczenia – w kształcie litery T i jedno okno wychodzące teraz w ciemność. Są tam różni ludzie, m.in. blondynka o ciepłym, wzbudzającym zaufanie głosie z miłą modulacją. Przysiaduję się to tu, to tam, w końcu patrzę na zegarek – jest dwudziesta druga. Czas iść, nawet niektórzy wychodzą, ale mnie jakoś nie do wyjścia, zastanawiam się, dlaczego. Może dlatego, ze blondynka nie zamierza wychodzić? „No bez przesady” – myślę, wychodzę w końcu, schodzę schodami w dół, ale okazuje się, że są dwie klatki schodowe – jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet, bo to najwyraźniej jest akademik. Ja oczywiście mylę klatki, ale zaraz pokornie wracam do męskiej. Im bliżej wyjścia – jest coraz zimniej, niepokoi mnie to, bo jestem przecież jeszcze chory. Wreszcie spostrzegam powód – mam na sobie tylko w koszulkę i slipki. „O kurcze, reszta ubrania została chyba w klubie, przy wieszaku”, wracam tam, a tam ciemno, ale ktoś jest i rusza się. Wzdragam się, bo mam wrażenie, że zaraz zobaczę w ciemności nagie ciała, ale kiedy wzrok przywyka okazuje się, że nie – siedzą przy stolikach i jedzą coś jak grysik albo kleik, z czegoś jak drewniane, okrągłe deski do krojenia. I wtedy chyba się obudziłem.
Czy moje codzienne życie nie jest na tyle ciekawe, by wreszcie we śnie dało mi spokój.
W popółnocnej ciszy przejechał pod oknem samochód, szurając, czy mlaskając?, jak wszystkie, może z wyjątkiem mruczących ciężarówek. Ich głos dociera zza rozszczelnionego okna, rezonuje między pustymi ścianami, podrażnia błony bębenkowe. Słyszę. Nie mogę nie słyszeć, a skoro już, to jestem w tej relacji, wplątany, bez wyboru – ja i samochód nieznany, niewiadomy, bezimienny, pojawiający się i niknący jak meteor, przewidzenie. Czy istnieje? Czy go nie ma, a może nie ma w nim kierowcy, który w takim razie nie myśli, nie panuje nad maszyną, nie zmierza donikądś tak, jak nie wyjechał skądś.
W małym miasteczku, takich dziesiątki i setki w tym zakątku placka o nazwie Europa, pełno ludzi, z których każdy inny. Czy inny? Wszyscy kupujący codziennie chleb, urządzający mieszkanie, kłócący się tak samo, tak samo nie pozwalający na zniewagę, na bylejakość choć bylejacy, silący się na życie, na oryginalność. Bezsilni, bo zawsze przeciętni, ciągle znieważani i znieważający, z kimś skłóceni, udowadniający rację, walczący o stopę życia, lepsze jutro, zdrowie, pomyślność, umierający w końcu i bezradnie zostawiający potomstwo, które zaczyna znów od początku.
Nasz nauczyciel chemii, szurnięty – tak można by pomyśleć, choć wtedy baliśmy się myśleć przed każdą lekcją, twardy, bezlitosny, konsekwentny; może chciał uczyć dobrze, może lepiej niż inni, ale wśród dziesiątek i setek miasteczek był tylko klonem, wśród tak samo szurniętych i konsekwentnych. Potem na studiach, niewiele się ucząc, zdawaliśmy chemię z marszu na co najmniej czwórkę, ale czy coś to znaczy? Czy znaczy więcej niż po prostu – że po prostu – został nam w pamięci, jak tysiące jego klonów w pamięci setek tysięcy naszych klonów.
Miasteczek miliony na Ziemi, Morada Nova de Minas, Ngandou, Banda Pir Khan, XiaoXianggou, Srednekolymsk, Jensen Creek i tak dalej, wszystko to choćby w Google Maps. O dziesiątej rano, pierwszej w nocy, drugiej po południu, po obiedzie, przy śniadaniu, ze wszystkimi porami roku, współczynnikami IQ swoich mieszkańców, z humanistami, matematykami, literatami, żulami, rozwiedzionymi, samobójcami i leniami, nowonarodzonymi, zaginionymi, leczonymi psychicznie i na astmę.
Kręcą się wokół ziemskiej osi, o tym nie myśląc, ci na równiku – ponad półtora tysiąca kilometra na godzinę (1), ci na biegunach… nie, nie stoją, bo lecą i to ponad 107 tysięcy kilometrów na godzinę (2)- wraz z Ziemią wokół Słońca. Lecz to tylko niecałe 30 km/s, bo przecież Układ Słoneczny pędzi z prędkością 250 km/s wokół centrum Drogi Mlecznej (3). No i znów, i tak dalej.
I co dalej? Czy nie zostajemy z pustką w dłoniach; zanim odpowiemy, już przychodzi nam zamilknąć.
W piątek, jadąc tramwajem, poczułem, że nie mogę wysiąść, bo stracę przytomność. Dziękuję dziewczynie (czy może – kobiecie?), która kupiła mi bilet i skasowała w kasowniku, a wcześniej pozbierała moje rzeczy, które wysypały się z reklamówki.