Zidiocieć (o ile to się jeszcze nie dokonało)

Od taty dostałem czapkę z daszkiem. Mam ich cztery, pozostałe zgubiłem. Ta jest zgrabna, z jeansu, z napisem Selénia Motor Oil.

Z takim napisem – gdzie ja się będę mógł pokazać? Pożyczyłem więc od żony malutkie nożyczki pielęgnacyjne ("i tak ich nie używam"), zorganizowałem lampkę halogenową nad stołem w kuchni, kubeczek na ścinki (przecież wczoraj tu odkurzałem) i skoncentrowawszy zmysły zacząłem odpruwać akcent nad "é". Poszło gładko, nie tak, jak przy ostatnim odpruwaniu (które Wam zresztą relacjonowałem). Więc…. dalej!

No to dalej. Najbardziej denerwujący jest wyraz "oil", potem "motor". "Selenia" mogłaby zostać, więc odpruję na końcu. Towarzyszy mi słodki zapach wyrzutów sumienia, bo w domu przygotowania do urodzin dzieci, syn kaszle częściej niż mówi (rzadkość), ja rozbabrałem do połowy tłumaczenie tekstu z rumuńskiego na polski (miało być na wczoraj), mam też przygotować referat (dopiero na za tygodzień…), za miesiąc pracuję na obozie fotograficznym, do którego jeszcze nie zacząłem solidnych przygotowań. Nie wspomnę o zadaniach mojej żony, w których mógłbym ją wspomóc zamiast dziergać tę głupotę.

Ale dziergam, pod lampą, bezwstydnie w kuchni, w centrum życia rodziny, od razu nadstawiając pierś na krytyczne ciosy (dziwnie nie nadchodzą, oczekuje się, że sam się zreflektuję), dziergam z bezmyślną radością, do której wstyd się przyznać: że nie muszę składać polskich zdań z rumuńskich (szyk przestawny w stosunku do polskiego), czuć tępego bólu pustki w chwilach, gdy powinienem mieć natchnienie (referat i warsztaty fotograficzne), i że przecież mogę w każdej chwili przerwać to kretyńskie, matołowate, cepowate, bałwańskie, gamoniowate, bezmózgowe, durne i bzdurne (wiedziałem: słownik wyrazów bliskoznacznych ma tu mnóstwo propozycji), i nikomu niepotrzebne zajęcie. I tylko ode mnie zależy, kiedy to zrobię.

Polska autostrada

Trudno o lepsze wydarzenie podsumowujące polskie zmagania z budową autostrad. Wiadomość z dnia 5 czerwca 2012 na gazeta.pl Rzeszów

Hiszpańska ciężarówka, która wiozła sprzęt transmisyjny na Ukrainę dla
stacji Al-Dżazira, utknęła na niedokończonym odcinku autostrady A4 koło
Rzeszowa – dowiedziała się "Gazeta".

– Hiszpański kierowca miał zainstalowany system GPS.
W Rudnej Małej koło Rzeszowa, gdy był na wiadukcie, skończyła się
autostrada i ciężarówka spadła. GPS nie wyłapał, że droga nie jest
dokończona.

Takie sobie narzekanie

Napiszę, co mnie wkurza. To, że ktoś, kto mi zleca robotę, nie zastanowi się dobrze, i każde "robić". Ja robię. Za pół godziny dochodzi do wniosku, że lepiej będzie inaczej, więc robimy jeszcze raz. Za godzinę przychodzi trzecia osoba i mówi – ale przecież jeszcze trzeba to, a tamtego się tak nie da, a rewelacyjnie byłoby, gdyby… I robimy po raz trzeci.

Pół biedy, jeśli chodzi np. o ułożenie bibelotów na półeczce. Gorzej, jeśli czyjąś decyzją uruchamia się cały mechanizm, angażuje łańcuszek ludzi, kontrahentów; zaopatrzeniowcy zaczynają jeździć po mieście i rozpaczliwie szukać materiałów, inżynierowie projektować, kompozytorzy już nucą nowe motywy, a reżyserzy już  mają wizje i je przeżywają. No ale przecież można to wszystko znów zmienić, i to w pięć minut!

Lecz pozostają tego efekty – chaos i wypaleni ludzie, którzy po raz kolejny nie będą się już angażować.

Wrażenia krytyczne

Przeczytałem właśnie recenzję, która wygrała konkurs ogłoszony przez naszą firmę. Tak, tekst jest świetny. Moje wrażenie potwierdza to, co już tutaj kiedyś napisałem – sto razy wolę przeczytać dzieło, albo posłuchać to, co mówi sam twórca, niż przedzierać się przez popłuczyny, jakie pozostawiają po sobie krytycy. Sorry, ale to muszą być popłuczyny, bo krytyka, choćby doszła do mistrzostwa, istnieje tylko dzięki dziełu (choćby temu najbardziej prymitywnemu, a może właśnie dzięki niemu). To są popłuczyny z definicji, krytyka nigdy nie przerośnie dzieła, co najwyżej będzie mu do pięt dorastać. Wszelkie starania – erudycyjne, analizujące, syntezujące, nawiązujące, dystansujące i tak dalej – to stawianie babek w piaskownicy.

Przyszła mi do głowy myśl, że przemawia przeze mnie zazdrość. Tak, to jest wyjście z tej sytuacji! Z pewnością przemawia 🙂

Sobota wolna od pracy (prawie)

Dziś często wracam myślą do wczoraj. Dzień jak tydzień…. Upływ czasu czuje się poprzez zmiany emocji, w najprostszej postaci – z pozytywnych na negatywne i odwrotnie. Im częstsze zmiany, tym subiektywny czas płynie szybciej. To dlatego w utworach mistrzów (teraz przypominam sobie np. te organowe, Bacha) gęsto po sobie zmieniają się akordy dur i moll, ze zmniejszonymi pośrodku (tak z grubsza rzecz biorąc, oczywiście). Po piętnastominutowym utworze ma się wrażenie, że minęły lata. (To dlatego niezainteresowani nudzą się koszmarnie.)

Wczoraj mollowe było zmęczenie, zaś akordy zmniejszone (te niosące porządne ciosy) grała przypadłość paraliżująca mięśnie i zmuszająca – raz do przebywania w zasięgu białej miski z łazienki, innym razem – do długiej literatury starych gazet na odosobnieniu, którego symbol składający się z dwóch literek łatwo możecie odcyfrować. Szczęście – że dało się choć czytać.

Dobrze, teraz przejdźmy do tonacji majorowych. Do fryzjera spóźniliśmy się tylko pięć minut, zresztą i tak jeszcze nasze miejsce było zajęte. Beniamin pokornie dał się ostrzyc, jego ojciec – też pokornie. Potem, na lodowisko powstałe na czas ferii w naszym miasteczku, przybyliśmy pierwsi. Zaraz po nas przydreptał jeden pan (dwudziestokilkuletni chłopak), który podnosząc żaluzje w oknach małego baraczka wystraszył Beniamina. Ten zaczął się śmiać: lodowisko jednak będzie. Bo kto to wiedział – ani kartki z godzinami, ani ogłoszenia, tylko numer z kierunkowym do Warszawy.

Otoczone bandą boisko do koszykówki – to samo, na którym dwadzieścia pięć lat temu Piotr grywał z kolegami w nogę piłeczką tenisową – teraz zostało skute lodem. Te same drzewa, ten sam budynek liceum, te same korytarze, w których z drżeniem Piotr czekał na kolejną imprezę (klasówkę) z chemii czy fizyki, te same ławki, gdzie kolega pierwszoklasista dawał popis palenia tytoniu.

Sara na łyżwach jeździ, Beniamina się nosi, i co chwila – podnosi. Piotr na łyżwach jest trzeci raz, ale teraz opiekuje się dziećmi, więc musi umieć wszystko i bez dyskusji i od razu, i nie ma mowy o traceniu przytomności, padaniu na twarz łamaniu sobie czaszki (jak to już bywało). Czasem tylko wizja białej miski mu powraca, a wtedy po prostu zostawia Beniego na lodzie i łapie kilka oddechów. Ale zaraz wraca. I tak aż do następnej wizji. Wizjoner.

Przed i po obiedzie na przemian akordy mollowe i zmniejszone – wizja białej miski (jeszcze nie: myszki) oraz solo (odosobnienie z lekturą), wreszcie dłuższa pauza z fermatą – drzemka. Potem, w largo zachodzącego słońca, wyprawa do podmiasteczkowej wsi, której jeszcze cztery lata temu prawie nikt nie znał, gdzie teraz w śnieżne dni zmierzają karawany pojazdów z deskami na dachach. Mróz szczypie bardziej, coraz trudniej ruszać żuchwą, coraz trudniej dogadać się z dziećmi, które rozwijają własną filozofię narciarstwa. Wizję miski zastępuje wizja dziewczynki z zapałkami, a konkretniej – chłopczyka z nartami, któremu rodzice nie założyli na stok pampersa, i który podczas pewnej czynności, nie dopilnowanej do końca, pomoczył na mrozie spodnie. Wsiadając do samochodu odczytują z wyświetlacza – minus siedemnaście.

Najwyższy czas pojechać do pracy, wszak to już dziewiętnasta. Piotr, zauważywszy, że tak jak długo coś robi, wizja miski oddala się (kiedy zaś odpoczywa – miska powraca), zabiera się za wymianę filtru kabinowego w swoim samochodzie. Zapchany filtr to brak ciepła.

W pracy – wiadomo – robi się, co trzeba. Tym razem – fotografuje się i filmuje się, ale nie się, tylko innych, uważając, by obraz nie drgał za bardzo, i oburzonym wzrokiem mierząc przeszkadzających w robocie. W pracy to w sumie była premiera. Pani reżyser szczęśliwa, aktorzy też, widzowie – jak najbardziej. No, naprawdę jest OK. Wino w kieliszkach, podświetlone na zielenie, pomarańcze i błękity, brawa, ukłony, pytania i odpowiedzi. Miło, sympatycznie, osiągnięcie, sukces. Nie, naprawdę było dobrze. Ale mimo wszystko – wracając po 22.00 do auta Piotr pomyślał, że największym osiągnięciem tego dnia był nowy filtr kabinowy na swoim miejscu. To rozbieranie tapicerki – przy kilkunastostopniowym mrozie, nurkowanie pod deską rozdzielczą, gdzie zwykle przebywają czyjeś buty, rozczesywanie kolorowych kabli, rozświetlanie zakamarków, które wyszkolony serwisant z pewnością zna na pamięć i na dotyk (ale nie Piotr). Tak więc nie lodowisko, nie łyżwy ani narty, nie premiera, nie filmowanie i zdjęciowanie, nawet nie zwycięstwo nad wizją białej miski (nie: myszki). Człowiek, prędzej czy później, wraca do tego, co jest mu bliskie, co tak naprawdę sprawia przyjemność, kim naprawdę jest. Nawet, jeśli wychodzi, że jest kretem. (Jeszcze nie pomyślał o tym, że kretynem, ale kto wie…)

……

– Proszę pana, ale co to za bełkot tutaj…?!
– A taki.

Dziewczyny z agencji

Tak, skorzystałem z ich usług. W zasadzie chodzi o jedną dziewczynę, która przebiegając błyskawicznie palcami robiła z niezrównaną sprawnością to, co trzeba. Choć broniłem się i na początku zupełnie nie mieściło mi się to w głowie. Ba! Nawet wpadłem w panikę, gdy obskoczyły mój samochód. Ledwie skończyły dwadzieścia, może, lat. A chyba i nie wszystkie.

To było tam, gdzie asfaltowa droga przechodzi w żwirową, kończy się po prostu, z dołami, takimi jakie powstają po niezliczonych przejazdach ciężarówek. Po jednej stronie – trawy, które nigdy nie zaznały koszenia, wyniosłe, wolne, twarde, wysokie jak człowiek. I krzaki, i te drzewa rosnące samowolnie, prawdziwie, bez pielęgnacji, troski, przycinania. Po drugiej stronie – baraczki-kontenery, nie najstarsze, skromne, niewielkie, prostopadłościenne, o cienkich ścianach, dwóch oknach i drzwiach pośrodku. Za baraczkiem majaczył plac, jak manewrowy, z wysoką konstrukcją, galerią. Za galerią – hala jak budynek fabryczny, szeroki, niewysoki. Tam prowadziła brama z podnoszonym szlabanem, pod którym stawały ciężarówki, ich naczepy błyskały pomarańczowymi światłami. Ktoś wychodził z kabiny, podchodził do małego pawilonu przy szlabanie, o coś pytał, wracał z powrotem.

Tak więc przegoniwszy dziewczyny, które po mej słownej tyradzie zaczęły we mnie dostrzegać Marsjanina, zaparkowałem samochód z dala od baraczków. Człowiek pilnujący szlabanu powiedział, że mam iść na piętro i potem na prawo. Poszedłem, nieświadomy, wystraszony owym babskim nalotem i dziwnym wzrokiem mężczyzny, który, jak zapamiętałem, przyglądał mi się stojąc w drzwiach jednego z kontenerów z napisem "Agencja". Na piętrze, po prawej stronie, w sali, były chyba cztery stanowiska z ludźmi ubranymi na zielono, zaś przy wejściu – na grubej szybie napis "kasa", gdzie siedziała kobieta w mundurze. Na jego pagonach prężyły się znaki, zbyt skomplikowane, bym, zatrwożony, zdołał je zapamiętać.

Poprosiłem o formularze. Zakład ten bowiem nazywał się Urzędem Celnym, a ja przyszedłem zapłacić tak zwaną akcyzę za nasz nowy, piętnastoletni samochód, sprowadzony z zagranicy.

Zestaw dokumentów wyciągnąłem i jąłem się zadania. Na początku było nieźle, co prawda zastanawiałem się chwilę, czy jestem osobą fizyczną. Jeszcze na tyle naiwny by sądzić, że to jedyna spotykająca mnie trudność, przebrnąłem przez daty, numery i typ nadwozia, adresy, znów numery… Dotarłem do oświadczenia, że "stawkę wyliczyłem na podstawie tabeli……… kursu NBP z dnia………" A potem zaczynał się – rząd pustych pól z instrukcjami po polsku, a jednak jakby w innym języku… Tak! Mam sobie sam wyznaczyć akcyzę! I wpisać tajemnicze kody, których nazw nawet nie rozumiem…

Zacząłem rozglądać się po sali. Zauważyłem, że do owych stanowisk podchodzą najczęściej dziewczyny, podobne do tych (a może i te same) które napadły na mnie przed szlabanem. Dziwne. Rozważając, czy samych urzędników nie zapytać o owe kursy, tabele NBP i kody zacząłem się przyglądać ich twarzom. Nie wyrażały nic, patrzyły w dal, a potem w monitory komputerów. I tak w kółko. Czasem ktoś podniósł się, wziął, albo odłożył segregator, którymi obłożona była ściana z tyłu. Wszystko to w jakimś bezimiennym transie, jak część bezludzkiego mechanizmu, działającego tu od siódmej do piętnastej. A może jednak zapytać? Przypomniało mi się zdanie z formularza: oświadczam, że jestem świadomy odpowiedzialności karnej z ustawy, ustępu, paragrafu…. Więc jeśli powiem coś źle, albo już coś źle napisałem? Bezimienne twarze wyglądały jak bezlitosne.

Obok usiadł brunet w wytartym jeansie. Miał wypełnione pola, które u mnie były puste.
– Pan zdaje się wie jak to wypełnić?
– Wiem.
– A mógłby mi pan pomóc?
– Niech pan idzie do agencji.
– Agencji?
– Tam panu wszystko zrobią. Tam na dole, tam pisze, oni są wszędzie.

Zrozumiałem. Nadszedł czas by przeżuć i przełknąć. Pogodzić się z dziewczynami, przyznać do winy i prosić o pomoc. Ciężko zwinąwszy papiery, bez pośpiechu, skoro i tak straciłem już mnóstwo czasu, podniosłem się do wyjścia, układając twarz w wyraz obojętności, tak na wszelki wypadek. Tuż, na ławce w korytarzu, siedziała wysoka dziewczyna o wyrazistej twarzy, delikatnych kilku piegach, zgrabnym nosie, długich, farbowanych jasno, falujących, spiętych w jednym miejscu włosach. Była w jeansie. Zrozumiałem – tak ubierali się przychodzący tu faceci.
– Może pomóc panu?
– No…. raczej tak.
– To chodźmy.

W baraczku, przy biurku, moje papiery przepływały przez jej ręce jak piłeczki u sprawnego cyrkowego żonglera. Bezbłędnie, błyskawicznie odnajdywała potrzebne rubryki, tłumaczenie niemieckich zaświadczeń było jej zbędne. Na ścianie wisiała tabela NBP… Moje dokumenty uformowała w trzy kupki – jedna – do zaniesienia od razu tam, na piętro, druga i trzecia – na później, do kolejnych "urzędów". Ile jestem winien? Ależ to śmiesznie mało, taka pani miła…

Do obojętnych twarzy na piętrze poszedłem teraz już na pewniaka, jednakowoż w pokorze. Gdy stałem przy okienku kolejne dwie dziewczyny przyniosły następne papiery. Zdziwiony i zszokowany, jak niesamowicie milcząca jest ta symbioza urzędu z agencją, w której ja funkcjonuję tylko jako dyskretny dodatek, zauważyłem na ścianie plakat. Jak pamiętam: Nasza wizja – być bliżej obywatela… Chwilę zastanawiałem się, czy nie poprosić o zgodę na sfotografowanie go, ale ostatecznie… brakło mi odwagi…