Zadania domowe

– Czy możemy oglądać bajkę?
– A opowiadania napisane?
– No nie…
– To pisać…!

 

S:
Loklaniem przybrotryk perczydełkiem porbędzie się korotolinów.

Komietralny spomiekietnik olmiętował przybiermek i portomaniał z zamietowania.

Zamieloszkolny olokot bomieletał porkientarem aż się kompalnie przygmiertolował.

Wormiestrzate pelkotoki poromieszkały colmekiem, łamielowały pokpoje.

 

B:
Dawno temu żył sobie kurczak mały i biegał po podwórku a świnka mówiła mu oj nieładnie kurczaczku przez ciebie krowa znosi jajka a kura daje mleko.

 

– W porządku, możecie oglądać, dwadzieścia minut.

 

Sara tekst

 

Beni tekst

To zupełnie nieistotne

To zupełnie nieistotne, zupełnie.

Kiedyś akcyzę za samochód sprowadzony z zagranicy można było zapłacić na miejscu w urzędzie celnym (pewien bohater opisał to w tekście Dziewczyny z agencji). Teraz boksy kasowe stoją martwe, szyby mają zasłonięte starymi roletami. Dziś, po złożeniu wniosku, pobiera się wycinaną nożyczkami małą karteczkę z koszyczka stojącego na stolikach w poczekalni. Kartkę nr 2 otrzymuje się od bardzo miłego urzędnika celnego, który wyjaśnia, że teraz wpłaty dokonuje się przelewem. Gdzie? Gdziekolwiek – na poczcie, przez internet, gdzie kto chce. Na pewno nie w urzędzie.

Opłacenie podatku akcyzowego jest konieczne, by zarejestrować pojazd i móc nim jeździć. Czasem, ale tylko czasem, zależy nam na tym, by móc jeździć jak najszybciej. Dlatego czas oczekiwania na zaksięgowanie kwoty na koncie urzędu celnego trwa średnio tylko trzy dni.

Wacek ma wszystko, żeby dokonać przelewu przez internet. Loguje się na swoje konto w mBanku i wpisuje nazwę odbiorcy, numer konta, kwotę oraz wypełnia pole „tytułem” dokładnie tak, jak mu polecił urzędnik. Wypełnia to, co trzeba, tak jak zawsze, kiedy robi przelew. I kiedy klika „wyślij” sprytny portal mBankowy w ułamku sekundy oblicza, że ten numer konta należy do jaśnie najwyższego urzędu skarbowego lub tym podobnego. I, że, w takim razie, nie będzie tak prosto.

Pojawia się teraz o wiele bogatszy formularz, w którym Wacek musi zaznaczyć odpowiednie symbole, okresy, daty. Jakie okresy? Jakie symbole? Wacek konsultuje się z konsultantem który stwierdza, że wszystko, co potrzebne, Wacek powinienem otrzymać od urzędnika i że inaczej nie da rady. Nie da rady! Biedny konsultant ostrzega Wacka, że za jego drobne sugestie co do wypełnienia formularza odpowiada i tak Wacek. Wacek się boi, ale próbuje. Wymyśla różne symbole i daty, ale wtedy nie ma gdzie wpisać numeru konta (który pobrał z koszyczka w poczekalni). A jak pojawia się okienko do wpisania numeru konta, to dalej nic już nie działa.

Wacek mówi biednemu konsultantowi, co myśli o mBanku, nadmieniając, że to nie jego (konsultanta) wina, że on (Wacek) tak myśli.

Kiedy tak patrzę na tę sytuację przypomina mi się wczorajsza próba spektaklu Hanocha Levina „Płomień żądzy” w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej, w Teatrze Bagatela (tytuł oryginalny: „Jakiś i Pupcze”). I tak mi się nachalnie przypomina zdanie wypowiadane przez jedną z postaci, akurat swata, który miotając się między młotem a kowadłem (rodziną pani młodej i pana młodego) zatrzymuje się nagle i wypowiada przez zaciśnięte zęby słowa: „jak ja was wszystkich nienawidzę”.

Ale i to nieistotne.

Lubi piłkę

Chłopak westchnął przez sen. Wiem, co mu się śni. Piłka. Właśnie teraz na pewno gra w piłkę, w wyobraźni, we śnie. Dziś mieliśmy grać w piłkę wieczorem, ale się wykpiłem, bo padał deszcz. Nawet nie trzeba było chłopaka specjalnie odwodzić od wyprawy na boisko. Kiedy pada, jemu, jak na razie, nie chce się grać. Wiem, że to może zmienić się z czasem i na pewno się zmieni. Dziwnym trafem ten chłopak lubi wodę, zawsze lubił. Jak na razie udaje się go powstrzymać postulatem przyzwoitości, albo prostym „kiedy pada nie gramy w piłkę”. Lecz dobrze wiem, że to tylko kwestia czasu i nawet ja sam nie wiem, jak długiego, żeby zaatakował i w tym polu. (Ha, czyż nie jest to wyrażenie piłkarskie – zaatakować w polu…?)

Beniamin, fot. Piotr Kubic

Jutro, kiedy wstanę, on już będzie siedział przy komputerze i oglądał najlepszych napastników na świecie. Kiedy przejdę mu za plecami, zmierzając do toalety, on tylko się odwróci i niepewnie spojrzy na mnie. A ja nie zamierzam go krytykować, przecież jak dziecko nie może spać, to co ma robić? Ewentualnie czytać książki i on nawet czyta, nie mogę powiedzieć. I to jest jeszcze trudniejsze, bo kiedy czyta książki, to ma argument na oglądanie piłki nożnej. Zresztą nie mogę go krytykować za każdym razem, sam czuję, że to jakieś nie fair, zresztą gdybym go za bardzo krytykował, to zostawi tę piłkę i weźmie się, sam nie wiem za co, pewnie coś gorszego.

Pozwalamy mu więc kopać piłkę też w domu, tyle, że gąbkową, która nie zrobi wielkiej szkody, jakby co. Rozbity klosz w przedpokoju to nic przecież, lampa i tak była najtańsza w sklepie, więc nawet szkoda wspominać. A jak chce kopać, to mamy z nim układ, że przedmioty wrażliwe odstawia trochę dalej, na przykład gitarę albo butelki po piwie. Jak laptop jest otwarty, to on ma obowiązek go zamknąć. No i nie powinien kopać po kwiatkach na parapecie i przeważnie nie kopie. Jak kopnie na piętrowe łóżko, gdzie czyta książkę jego siostra, to wie, że ma przeprosić i ewentualnie wynagrodzić szkodę, jeśli z sufitu odpadnie ulubiony siostry, przyklejony kwiatuszek.

Mamrocze coś przez sen. Idę posłuchać, może przepowiada wyniki środowych meczów. Taki dzieciak, jakby mógł nieźle przepowiadać (a to przecież nie jest wykluczone), to i rodzinie by się przysłużył i wtedy nikt by mu na to kopanie słowem nie powiedział. Kto wie, może nawet ja mógłbym przestać chodzić do pracy.

O twórczości i pstrykaniu

W twórczości nie da się oszukać co najmniej jednego czynnika – czasu. Poszukiwanie, klecenie, rozwalanie tego, co sklecone, budowanie od nowa, zbieranie sił, trwonienie sił, zbieranie znów, organizowanie, konsultowanie, przegląd, horyzont coraz szerszy – to wszystko wymaga czasu.

Niekiedy da się zauważyć, że ktoś za jednym zamachem stworzy coś fajnego. Nie należy dać się zwieść ułudzie. On tego nie stworzył w tym czasie, on to miał w głowie o wiele wcześniej. Inaczej – to mu się tworzyło w głowie przez dni, miesiące i lata. Lecz niestety, ludzie postronni opowiadają czasem o takich twórcach-geniuszach, co jednym pstryknięciem wywołują nowe światy. I w ten sposób powstają legendy. Wielu chciałoby mieć obok siebie takiego błyskawicznego twórcę, a już na pewno – wielu pracodawców. Mówiąc jednak między nami (myślę, że możemy sobie pozwolić na odrobinę prywatności, przecież jeśli już tu zaglądnąłeś i czytasz, to z pewnością mamy ze sobą wiele wspólnego): przekonanie, że ktokolwiek stworzy sensowne dzieło pstryknąwszy palcami, to kompletna bzdura.



Szpan

Chodzę i chwalę się swoim językiem. To znaczy tym strzępem, który od niego odstaje. Niesamowite, że może się zrosnąć tak po prostu, bez chirurga. Że się zrośnie – w to wierzę, bo to nie pierwszy raz.

Tak więc dopóki się nie zrośnie mam powód do szpanu. Cukrzyca przydaje się na coś, jeszcze kilka lat temu kwalifikowała do niewielkiego grona naznaczonych chorobą. To się z biegiem lat zmienia, jest nas, cukrzyków, coraz więcej i bardzo możliwe, że jeszcze za mojego życia będziemy stanowić większość. Niewyszukany żart.

Bezlitosna wiosna

W spektaklu Lot nad kukułczym gniazdem, w drugiej części, opisywane są historyczne już dziś metody leczenia psychoz. Leczenia – to trochę dużo powiedziane. Raczej – metody tłumienia, tłamszenia, niszczenia tego, co pozostało w człowieku, a co u psychicznych rozrosło się do nienormalnych rozmiarów. Chodzi o elektrowstrząsy, lobotomię. Ale nie jest wymieniany pewien sposób, który, że tak powiem, stosuję na sobie, mimo woli.

Otóż chorym psychicznie podawano insulinę, aby wywołać hipoglikemię z drgawkami. Kiedy dowiedziałem się o tym sposobie, byłem już diabetykiem. Miałem też za sobą kilka epizodów utraty przytomności z drgawkami. Pamiętam, że po każdym z nich byłem przygaszony, miałem zwolnione myśli, obniżony nastrój. Mówiąc krócej – byłem spokojniejszy, a stan ten utrzymywał się przez tydzień, dwa. Tak, to działa!

Życie układa się falami. Fala pobudzenia, euforii, stanu hipomaniakalnego nierzadko kończy się… spektakularnie, tak to nazwijmy. Jak napięcia skorupy ziemskiej doprowadzają do trzęsienia ziemi, albo nabrzmiała w głębinach lawa wreszcie wydostaje się na zewnątrz w erupcji wulkanu.

Czekam więc, jak to się skończy. Choć wiosna przygasła ostatnio i grubą powłoką chmur zdaje się naśladować najbardziej nijakie dni przedzimia, jednak żyje, pulsuje niewidocznie, pompuje w nas niespokojne medium, ślepo i niecierpliwie posuwające w stronę walki, pasji, szału, awantury, wrzasku, widowiska, pyskówki, nawet bójki, wariactwa – z tej zieleni, tego wiatru, który mocny a nie zimny, wygina zalistnione świeżą zielenią gałązki, drapiące, gnące się z nieubłaganej radości, przed którą nie ma ucieczki.

Wiosenny deszcz jest zdrowy

Beniamin:
– Tato, czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– …
– Czy wiosenny deszcz jest zdrowy?
– Ale co tam! Dlaczego ma być zdrowy? Jest taki, jak każdy inny. Co ci przyszło do głowy…?
– A pani mówiła, że jest zdrowy.
– A… No jeśli pani mówiła… Rzeczywiście, wiosenny deszcz może być inny od np. jesiennego. Bo jeśli jest ciepło… Wiesz, to możliwe, że wiosenny deszcz jest taki… szczególny…

Dziś rano zmyliły mnie chmury. Wychodząc z dziećmi do szkoły ubrałem się w koszulę z długim rękawem, ciepły sweter i kurtkę. Dzieci mają z górki do szkoły, więc wracając dość szybko zdjąłem kurtkę. Było ciepło, mimo mżawki. A wieczorem, gdy wysiadłem z autobusu, padał deszcz wiosenny, przez który biegłem, by nie tak bardzo zmoknąć. Chyba niepotrzebnie, bo rzeczywiście, w gasnącym świetle dnia ciepłe opary deszczu zdawały się działać leczniczo…

Pociąg w Darmstadt, fot. Piotr Kubic

Dopóki nie śpię

Dopóki nie śpię, kontroluję to, co się ze mną dzieje. Tak mi się przynajmniej wydaje. Zapadnięcie w sen jawi się jako coś, co może przynieść nieprzewidywalne następstwa. Bo wcale nie ma pewności, że się obudzę. Dlatego dopóki nie śpię, wiem, co robię, wiem że jestem. Kiedy złożę pałeczkę dyrygenta choć na chwilę, orkiestra może stwierdzić, że radzi sobie beze mnie.

Dlatego zanim zasnę, bo przecież jest to nieuniknione, próbuję jakby zamknąć rozdział. Dopisać go do końca, by przypadkiem nie pozostało niedokończone zdanie. Zanim zasnę – zamienić jeszcze jedno słowo z kimś, kto siedzi po drugiej stronie stołu. Przeczytać jeszcze jedno zdanie. Wypić pół kieliszka wina i zjeść dwa okienka czekolady. Dlatego zasypianie tak długo trwa. Tak naprawdę próbuję je ociągać jak najdłużej.

To miałoby sens, gdybym rzeczywiście miał się nie obudzić. Ale, jak do tej pory, budzę się każdego ranka, tyle tylko, że niewyspany. Na wpół żywy. To mi daje do myślenia – gdybym zaczął doprowadzać przeciąganie zasypiania do perfekcji, to za którymś razem rzeczywiście bym się nie obudził. Padłbym ze zmęczenia. I odwrotnie – gdybym jednak szybciej zasypiał wieczorem, to budziłbym się w lepszej kondycji, czyli bardziej żywy. Być może wszedłem na drogę realizacji samospełniającego się proroctwa. Skoro ciągle myślę o tym, że rano mogę się nie obudzić, to wkrótce sam do tego doprowadzę.

Co robić? Za dziesięć minut nadejdzie północ. Należy: 1) położyć głowę na poduszce, 2) zamknąć oczy. I wszystko jedno, czy jutro miałbym się obudzić czy nie. Na wszelki wypadek – poproszę żonę, żeby tu napisała kilka słów, gdybym jednak się nie obudził. Dobranoc.

cmentarz fot. Piotr Kubic

Błogosławić pustkę

Nie mam siły. W takich chwilach zastanawiam się i powątpiewam, czy udało się zrobić coś sensownego dzisiaj. Próbuję sobie przypomnieć.

Tak, było coś sensownego, ale zły nastrój i zmęczenie potrafią storpedować pozytywne wnioski.

O, psy szczekają w okolicy. Są jeszcze jakieś psy. Myślałem, że w ciągu zimy wyniosły się wszystkie. „Wyniosły się” to oczywiście eufemizm, bo żaden pies, który szczeka w zagrodzie, nie może ot tak się wynieść z wiadomego sobie tylko powodu.

 Pustka pól

„Błogosławić pustkę” – kołacze mi się w głowie taki tytuł. Może jakiegoś opowiadania science fiction, których kiedyś czytałem dużo. „Błogosław rojne miasta” to z kolei utwór Marka Bilińskiego, lecz jego nastrój zupełnie nie pasuje do tego panującego w piątek wieczorem, wiosną, w starym centrum Krakowa. „Wódeczka za trzy złote!”, ten gromki okrzyk usłyszałem w przejściu przez środek Sukiennic, o godzinie dwudziestej drugiej. Powiedziałbym, że nigdy nie wziąłbym do ust niczego w takiej cenie w pubie, bo brzmi to zbyt ryzykownie: albo płyn będzie zabójczy dla organizmu, albo to taka speluna, że w czasie jego wychylania ktoś sięgnie do mojej kieszeni, żeby wyciągnąć portfel. Nie jest przecież tajemnicą, że w Krakowie w centrum, w barach, pubach, klubach i jak je tam nazwać najłatwiej można stracić telefon, portfel i cokolwiek innego wartościowego.

W małym miasteczku wyludnione ulice szumią przeciągłą ciszą.

Rozmowy rodzinne

Beniamin:

– Tata, kiedy będziemy grać w piłkę??
– Nie teraz – odpowiadam – teraz robię zdjęcie.
– To kiedy będziemy grać?
– Jak dojdę do ściany. To znaczy…. Muszę sprawdzić wszystkie pomysły i wszystkie wątpliwości, jakie mi przyszły do głowy. Kiedy nie będę wiedział, co dalej robić, wtedy zagramy.
– Tata, ale to będziesz robił całe dnie, bo ty jesteś taki mądry – jęknął z rozczarowaniem.
– Właśnie nie. Zaraz mi się skończy natchnienie.

– Tata, traktuj to, co powiedział Beni, jako komplement – zaproponowała Sara.
– A! Dziękuję! Świetna rozmowa, muszę ją opisać na blogu.

Na to Beni:
– Ojej, szkoda, że powiedziałem ten komplement…
– Nie nie, bardzo dobrze, świetnie! – odparłem szybko – Tylko muszę zapisać teraz, bo zaraz zapomnę.
– To zapomnij! Bo kiedy będziemy grać??
– Oj, już zapomniałem… Przypomnijcie mi! Jak to było? – rzuciłem w stronę dzieci, otwierając komputer.
– Ja ci nie powiem – zdecydował Beni.
– Ja chyba też zapomniałam… – zamyśliła się Sara.
– I to będzie bardzo dobre ćwiczenie literackie! – zdecydowałem. Wyciągnąłem ręce nad klawiaturę i zacząłem pisać…

Dzieci czytają