Uciekasz by powrócić

Nie interesuje mnie urządzanie domu, ustawianie altany w ogrodzie, koszenie trawy. Sąsiadka, która niedawno się pojawiła i wraz z mężem postawili parterowy domek tam, gdzie trójkątny skrawek ziemi niczyjej między drogą zmierzającą do cmentarnej bramy a naszym ogrodem zarósł murem leszczyny nie do przebycia, dziś zamiatała kostkę na swoim podwórku, i tak bardzo czystą i zamiecioną już wcześniej. Troska, dbałość o swój, wreszcie swój dom, i o obejście, które powinno wyglądać. Ogrodzenie z murowanymi słupkami i automatyczną bramą, wysadzane zielonymi, ozdobnymi tujami, które w przyszłości przynajmniej wizualnie odgrodzą podwórko od reszty na zewnątrz…

Poznawać (czytaj: uciekać) coraz więcej, w imię przesuwania horyzontu, zbierania doświadczenia, nie marnowania życia; jechać coraz dalej, spotykać coraz dziwniejszych ludzi, a przecież ciągle: ludzi, obserwować, fotografować, przeżywać, choć niestety powierzchownie, bo jakżeby inaczej – ich zwyczaje, emocje, problemy, na szczęście nie moje. Iść ciągle dalej i dalej tylko po to, aby w końcu i tak powrócić – do starego ogrodu, koszenia trawy i altany, zepsutego dachu; do siebie, do tego, o czym chciałem zapomnieć, zagubić podczas dalekich wędrówek…

To, czego unikasz, czego najbardziej się boisz – to cię spotka. Wreszcie, pogodzony, poddasz się dobrowolnie temu, przed czym uciekałeś, z pokorą staniesz przed największym strachem: oto jestem…

Wiosna znów

Ten moment – w którym przynaglone nadchodzącym ciepłem, zdziwione, zaskoczone, choć przecież od dawna czekające na ten właśnie moment – drzewa i wszystkie rośliny – wypuszczają liście. Ten moment pamiętam z lat studiów: wybuch wolności, nie należącej do mnie, lecz gdzieś tam, za ścianą sali wykładowej, laboratorium, sali do ćwiczeń na instrumencie. Nie należącej, a jednak po nią sięgałem, wbrew mojemu prawu, zdrowemu rozsądkowi. Dni utkane strachem, bo prawie nigdy nie byłem przygotowany, z tygodniowym bagażem nie poukładanych zajęć, nie porzuconych fascynacji, uczepiony skrawków wolności, wdychania zapachów wiosny w pędzie po alejkach parku, chłodzie krakowskiego Rynku o trzeciej nad ranem, wieczornych audycji radiowych i improwizacji U Harrisa, i jeszcze czegoś, i jeszcze…

Tak pozostało, cudowne zaklęcie wiosny topiące się w falach trwogi, do dziś. Choć trwogi już nie ma… powodów. O szóstej rano patrzę za okno, wiosna nie jest moja, no może na godzinę lub dwie, gdy z dziećmi na placu zabaw (zresztą – za chwilę się obudzą). Lecz i tak, co z tą wiosną? Chyba tylko pójść w pola, poza granicą osiedla, tam usiąść, położyć się, zostać.

Twórczość (jeszcze, do znudzenia)

Spotkałem znajomą ze szkoły podstawowej. Spotkałem u fryzjera, to miejsce spotkań, ciągle aktualne w małomiasteczkowej przestrzeni. Chodziliśmy do równoległych klas; teraz – polonistka, aż przyjemnie posłuchać jej języka, poza tym – dusza humanisty, co subtelnościami dzielić się lubi, ot, głos wołającego na
puszczy
w małomiasteczkowej naszej przestrzeni to. No i trochę o tym i owym, w gruncie rzeczy – o literaturze, o twórczości.

Twórca nie jest zrozumiany przez jemu współczesnych, twórca musi, twórca powinien to i owo…

I jednak nie zgadzam się, zwłaszcza, że to nauczycielka. Bo jeśli dzieci tego słuchają, to może im się zakodować, że spełniając poszczególne warunki, przechodząc odpowiednie punktu programu (np. szkolnego), lub jeśli bardzo będą chcieli, to zostaną twórcami.

Problem w tym, że twórczości nie da się szukać tam, gdzie coś się powinno, coś trzeba, albo zgodnie z zasadą – jestem twórcą, gdy inni mnie nie rozumieją. Twórca po prostu nim jest albo nim nie jest, bo ma w sobie coś, albo tego nie ma. Jedyne, co można zrobić, to uwolnić to coś, jeśli to tam w środku niego jest. Zaś uwalnianie, z samej definicji, jest przeciwstawne jakiemukolwiek przymusowi czy powinności. Czyli nauczyciel, mówiąc dzieciom, że powinni być tacy lub tacy, utrudniają w efekcie drogę do twórczości.

Bo szkoła, do jasnej anielki, robi z nas krytyków, a nie twórców, a ci są sobie przeciwstawni. Zanim zdołamy cokolwiek poczuć, to szkoła już nam mówi, co powinniśmy czuć, zanim zrozumiemy, to klepiemy bezmyślnie to, co powinniśmy rozumieć. To sukcesywne, konsekwentne mordowanie twórczości.

Wisiorek o kształcie rozety

Bohater jedzie rowerem ulicami jakiegoś sporego miasta. Jedzie rowerem, a przed nim i pod nim – droga wielopasmowa, ze strzałkami skrętów w lewo, w prawo. Trudno poznać jakie to miasto, świta mu tylko myśl, nie wiadomo czemu – Częstochowa. Ale w Częstochowie nie ma takich górek… nieważne. Pomykając tak leciutko przez skrzyżowania i ulice, z wiatrem w uszach i torbą na ramieniu, zbliża się do jakiegoś szerokiego, niewysokiego budynku, stojącego właśnie na pagórku, przecinającego drogę w poprzek. Budynek jest raczej szary, o kształcie krakowskiego "Kina Związkowiec". W pewnym momencie, na pierwszym piętrze tuż nad okalającym budynek daszkiem, otwiera się niespodziewanie dwuskrzydłowe, duże okno. Otwiera je od wewnątrz młoda dziewczyna, rozpościerając ramiona. Dziewczyna wygląda jak Audrey Hepburn, ma włosy spięte z tyłu w kok, ubrana jest w zawieszony na rzemieniu, również rzemienny wisiorek o kształcie rozetki. Bohater, niezmiernie zaintrygowany, jakimś sposobem staje na daszku i zagląda przez okno. Okazuje się, że wewnątrz jest pomieszczenie z ustawionymi skośnie stołami, a między nimi – około czterdziestu młodych kobiet, o różnych figurach, ale wszystkie – zgrabne, ubrane podobnie jak owa "Audrey" – w wisiorki oraz przepaski biodrowe. Są prawie zastygłe w różnych pozach, tworzących, wraz z wnętrzem, idealnie wyważoną, przemyślaną kompozycję. Bohater w mgnieniu oka orientuje się, że jest to plan zdjęciowy, i za chwilę, w otoczeniu asystentów i dziennikarzy, zjawi się sławny fotograf, światowy guru, aby wykonać jedno ze swoich kolejnych, genialnych ujęć. I rzeczywiście, zjawia się mistrz, na wózku inwalidzkim – już stareńki, wychudzony, z siwą brodą, pokrzywiony artretyzmem. Bohater porzuca kobiety, bo sfotografowanie legendarnego twórcy przy pracy to jego życiowa szansa, chwila, na którą od dawna czekał. Staje pod daszkiem, który okazuje się ażurowy i przez który widać, jak mistrz zajmuje miejsce do kadru. Mistrz, jak się okazuje, może się jeszcze sam poruszać, i stojąc nad bohaterem, na daszku, zaczyna się przymierzać do zdjęcia. Bohater chce wyciągnąć z torby swój aparat fotograficzny i w tym momencie przypomina sobie z przerażeniem, że tym razem zostawił go w domu. Wściekły, przeklina dzień, własną głupotę, obiecuje sobie, że nigdy więcej. Nie poddaje się jednak, sięga po komórkę – może zrobi choć takie zdjęcie. Mistrz balansuje nad nim, ustawia kadr, a bohater nie może włączyć w telefonie trybu fotografowania – błądzi po menu, jakichś ustawieniach, pokazują się komunikaty, napisy, kody programowe, ostrzeżenia, a ręka drży mu coraz bardziej, palcami trudno trafiać w klawisze. I wtedy…

I wtedy się obudziłem.