Spotkałem znajomą ze szkoły podstawowej. Spotkałem u fryzjera, to miejsce spotkań, ciągle aktualne w małomiasteczkowej przestrzeni. Chodziliśmy do równoległych klas; teraz – polonistka, aż przyjemnie posłuchać jej języka, poza tym – dusza humanisty, co subtelnościami dzielić się lubi, ot, głos wołającego na
puszczy w małomiasteczkowej naszej przestrzeni to. No i trochę o tym i owym, w gruncie rzeczy – o literaturze, o twórczości.
Twórca nie jest zrozumiany przez jemu współczesnych, twórca musi, twórca powinien to i owo…
I jednak nie zgadzam się, zwłaszcza, że to nauczycielka. Bo jeśli dzieci tego słuchają, to może im się zakodować, że spełniając poszczególne warunki, przechodząc odpowiednie punktu programu (np. szkolnego), lub jeśli bardzo będą chcieli, to zostaną twórcami.
Problem w tym, że twórczości nie da się szukać tam, gdzie coś się powinno, coś trzeba, albo zgodnie z zasadą – jestem twórcą, gdy inni mnie nie rozumieją. Twórca po prostu nim jest albo nim nie jest, bo ma w sobie coś, albo tego nie ma. Jedyne, co można zrobić, to uwolnić to coś, jeśli to tam w środku niego jest. Zaś uwalnianie, z samej definicji, jest przeciwstawne jakiemukolwiek przymusowi czy powinności. Czyli nauczyciel, mówiąc dzieciom, że powinni być tacy lub tacy, utrudniają w efekcie drogę do twórczości.
Bo szkoła, do jasnej anielki, robi z nas krytyków, a nie twórców, a ci są sobie przeciwstawni. Zanim zdołamy cokolwiek poczuć, to szkoła już nam mówi, co powinniśmy czuć, zanim zrozumiemy, to klepiemy bezmyślnie to, co powinniśmy rozumieć. To sukcesywne, konsekwentne mordowanie twórczości.