Liczyłem na więcej

(aby poznać kontekst, przeczytaj krótki poprzedni wpis)

Dlaczego bywa tak, że kiedy liczy człowiek na porządną przygodę, kończy się ona, zanim się zacznie?

Torba spakowana, pidżama, kapcioszki, szczoteczka, maszynka do golenia, nawet sztućce i talerzyk, w pękatej, niewielkiej torbie. To wszystko wróciło do domu, razem ze mną.

Co za czasy! Że w trzy godziny da się załatwić konsultację lekarza specjalisty, i to za pieniądze z NFZ! I to w miejscu, gdzie pierwszy raz jestem, nikogo nie znam, żadnych zwyczajów nie znam, korytarzy nie znam.

Tradycja upada. W rejestracji bierze się numerki, nie ma równych i równiejszych. Dyskutować z rejestratorką nie ma po co, tak szybko przeglądnęła dokumenty, które w dłoni mej uwidziała, i dwie minuty nie minęły, jak wyekspediowała nas dalej, piętro wyżej. Opowieści przygotowane miałem, szczegóły dramatyczne, nazwiska, kontakty, adresy, ale na nic się zdały, ucięte jednym tej kobiety zdaniem.

Lekarz – tutaj tchnęło wspomnieniami, jakie mam z przeszłości – spóźnił się godzinę wedle grafiku wiszącego na drzwiach. (Ale jakich drzwiach, przesuwających się samoczynnie i bezszelestnie, otwieranych elektronicznym kodem!) Cóż jednak, że się spóźnił, jak w ciągu trzydziestu minut nadrobił zaległość. Rozdzielił gremium na dwie grupy i przyjmował prawie po dwóch naraz. Przy tym rzeczowy, cierpliwy i tłumaczący do znudzenia. Tak więc mimo starań naszych, by na oddział szpitalny się dostać, zdołał ów felczer zagadać nas i zbałamucić tak, że ochotę straciliśmy do ponownych pytań i nalegań. I to wszystko bez wrzasku i bez obrazy. Odesłał mnie do domu.

Zanim więc słońce najwyżej stanęło, już byliśmy załatwieni, na trotuarze przed wielkim budynkiem, zaskoczeni i bezczynni. Tylko przy wyjeździe z parkingu przyszło trochę się zżymać, cyfrę za postój usłyszawszy, ale że kasjerka odmalowana i miła, a i to jedyny koszt dziś w szpitalu owym, tak i humoru na koniec nie straciliśmy.

Skoro pije piwo

Chwytać się sensu. W tym momencie, w tej sekundzie jest sens, pisania. Skąd i jak, nie wiadomo. Za chwilę może go nie być. Czy jest on uzasadniony, to inne pytanie. Lepiej nie pytać, jeśli chce się pisać. A się chce, tylko autocenzura nie pozwala. Wyłączyć autocenzurę, przez zapomnienie (się), alkohol, albo silne uczucie – szczęścia, rozpaczy, pustki, przeładowania.

Chciał napić się piwa. W lodówce czekało od dziesięciu dni. Butelka. Otwieracz. Kapsel. Szklanka. Gdzie szklanka? W szafce nad blatem, po prawej stronie. Czyste, lśniące szklanki, umyte wprawną ręką. On czystych nie chce. Nie zasługuje na tak czyste, skoro pije piwo. Plebs pije piwo. Ci lepsi – wino, wreszcie koniak, a przynajmniej wódkę. Po drugie – nie umie tak dobrze myć szklanek. Tak dobrze myje jego dziewczyna. Która nie protestuje przeciwko piciu piwa, nawet napije się pół łyczka, i lekko skrzywi: „z lodówki…?” Niemniej jednak on przeczuwa, że ona znosi, albo nauczyła się znosić, to znaczy: nie reagować na piwo. A po drugie – po prostu nie fair jest brać idealnie przezroczystą szklankę do piwa. Dlatego przegląda szafkę i szuka szklanki takiej z białymi plamkami, na której ściankach zostały ślady wody, takiej twardej, jak w tej okolicy. Szklanki, którą sam umył, kiedyś, w zimnej wodzie i ze zbyt małą ilością płynu do mycia naczyń. Taka szklanka nie jest brudna, ma tylko zacieki powstałe podczas suszenia. To zwykły węglan wapnia czy magnezu. Po prostu nie wygląda zbyt dobrze, ale tak naprawdę jest okej. Okej dla niego i dla piwa.

W swoim podejściu, pomyślał, próbuje być w miarę sprawiedliwy. Nie wymaga wiele. Skoro już pije piwo, nie oczekuje luksusów. Skoro będzie śmierdział piwem, niech pije ze skazitelnej szklanki. Potem sam ją umyje, w zimnej wodzie i ze zbyt małą ilością płynu do mycia naczyń. To w imię oszczędności. Bo taką szklankę sam potem weźmie, znów do piwa, możliwe też, że do herbaty. Gościom nie podałby takiej szklanki, o nie. A nawet, gdyby zabrakło idealnie czystych szklanek, to zanim postawiłby tę swoją, na stole, postarałby się ją wypolerować, ściereczką kuchenną, czystą, wziętą z szafki nad okapem.

Wszystko po to, aby w miarę z czystym sumieniem napić się piwa. Jednego. Ba, nie w głowie mu już wojaże. No chyba że ze starym przyjacielem, to wypije dwa albo trzy. Może cztery czy pięć, ale na dwóch, to i tak trudno przeliczyć. Zresztą w piciu piwa, tak naprawdę, chodzi o ten pierwszy łyk.

Antek zatańczy

Nawet jeśli prawie w ogóle nie tańczy, albo nigdy nie tańczył, albo nie jest to jego ulubione zajęcie. Ale zatańczy z tobą, dla ciebie. Potem odprowadzi cię tam, gdzie będziesz chciała, a jeśli pożegnasz się z nim nagle i w połowie schodów, nie będzie miał ci tego za złe. Przedtem jednak porozmawia z tobą za każdym razem, gdy będziesz do niego podejdziesz, a także, z daleka, pośle ci spojrzenie, to które bardzo lubisz. Pomyślisz wtedy, że tego spojrzenia ci brakuje, i że chciałabyś je czuć na sobie częściej. Może nawet wyobrazisz sobie, że tak jest, każdego dnia; wyobrazisz to sobie na pół minuty. Trzydzieści sekund wystarczy, żeby żyć wyobrażeniem przez następny tydzień, dlatego pożegnasz Antka nagle, w połowie schodów, i nie dasz znaku życia przez siedem dni. Czego Antek nie będzie ci miał za złe. Przeciwnie, bo cię rozumie; domyśli się, dlaczego nie dajesz znaku, nie odbierasz telefonu, ani nie oddzwaniasz.

Dopóki jesteś ciepła

Z serii Zapisy znalezione

Wysiadłem z autobusu, na przystanku, sto metrów od domu. Przystanek zrujnowany, ulica zrujnowana, w remoncie. W przeróbce. Będzie inna. Idę wzdłuż wykopów, samochody na wąskiej i pokiereszowanej nawierzchni mijają mnie o centymetry. Między pachołkami i pionowymi tablicami pomalowanymi w skośne biało-czerwone pasy dostrzegam białą, lśniącą kartkę. Dziwne, że nie jest pomięta. Podnoszę i czytam, nie przestając dreptać; w kurzu, między pęknięciami i i kupkami żwiru.

 

Dotykam cię, żeby się upewnić. Skóra jest ciepła. Jeszcze. Dopóki twoja skora jest ciepła, przeciągnę po niej dłonią, też przytulę się. Dopóki jest ciepła. Niewiele rzeczy jest pewnych, w sumie prawie nic nie jest pewne. Z wyjątkiem tego, że kiedyś twoja skóra przestanie być ciepła. Sprawdzam jeszcze raz. Ten moment nie nadszedł. Jest też pewne, że kiedyś ja nie będę mógł sprawdzić ciepła twojej skóry. Z kolei rzecz dość niepewna: który moment nadejdzie pierwszy. Czy ten, że twoja skóra przestanie być ciepła, czy to, że ja nie będę mógł jej sprawdzić. 

Chociaż, statystycznie, mężczyźni przestają być ciepli wcześniej. Tak więc bardziej możliwe, że nigdy nie poczuję twojej zimnej skóry. Więc spoko, nie ma co się martwić i ciągle sprawdzać. A nawet, podczas sprawdzania, się przejmować, że może temperatura spada. Skoro sprawdzam, cz nawet tylko mam ochotę sprawdzić, oznacza to, że wszystko jest w porządku. Nie rozczaruję się, ani nie pomyślę, co zrobić, gdy człowiek, blisko, stygnie.

Zadziwiająca elastyczność skóry, w której płynie krew. Znaczy to, że odbywają się te wszystkie procesy, które mają się odbywać, w dodatku w odpowiedniej kolejności, nasileniu, no tak, jak zwykle. Jak zwykle… Ja wiem, że skóra po czterdziestu latach nie jest taka, jak po dwudziestu, ale to szczegół. To nie to, co plamy opadowe. Sprawdziłbym jeszcze teraz twoją skórę, ale już śpisz. Najlżejszy dotyk cię obudzi, wiem. Ucieszyłbym się z ciepła twojej skóry, z dotyku, z tego, że na chwilę otworzyłabyś oczy, i mruknęła z lekkim wzburzeniem: co się dzieje? Trudno, odmówię sobie tej radości.

Właśnie! Muzeum we Lwowie, dwadzieścia jeden lat temu. Muzeum archeologiczne, czy jakieś podobne. W jednej z gablot, długich, szklanych, ustawionych na posadzce, dwa szkielety. Blisko siebie. Coś tam było pomieszane czy przekręcone… Wiem! Jeden z nich, ten większy, przełożył rękę pod szyją, pod kręgosłupem drugiego i zawinął z drugiej strony. Myślałem długo, że ktoś, grabarz, tę rękę przełożył. Czy może oni tak, razem? Czy to możliwe? Znów niepewna rzecz, niewyjaśniona. Mimo, że obojgu zdarzyło się ostatecznie to, co akurat jest pewne. Ale pomyśleć, że mogliby stygnąć razem, to wtedy żadne z nich nie zauważyłoby stygnięcia! I to jest jakieś wyjście, tyle, że nieprawdopodobne, albo bezpodstawne, albo niemoralne, niestety.

Umięśniony mięśniak

Umięśniony mięśniak zaczął mnie obserwować na Instagramie. Nie wiedziałem, że jest umięśniony, dopóki nie wszedłem na jego profil. Na każdym zdjęciu – on, co najmniej bez koszulki, żeby było widać bicepsy i rzeźbiony brzuch. Są też filmiki – o tym, jak np. chodzi poziomo, w powietrzu, trzymając się rękami cienkiej rurki. Szacun! Wyświetlone prawie trzy tysiące razy!

Co więc spodobało mu się w moich zdjęciach? Nie ma na nich nikogo umięśnionego, to głównie ludzie na ulicy, babcie, dziadkowie, ale też w średnim wieku kobiety, mężczyźni, nie unikam nastoletnich dziewczyn. Zwykle są zagubieni, zamyśleni spieszący gdzieś, albo nigdzie się nie spieszący, no wiecie, jak na ulicy. Ale nie widać bicepsów ani umięśnionych brzuchów, bo po ulicy nie chodzą ludzie bez koszulek. Co przyciągnęło mięśniaka do moich zdjęć? On zajmuje się fitnesem i układaniem diet, ale może wewnątrz tęskni do zwykłych, codziennych postaci? Fascynują go ludzie w tramwajach, autobusach, na przystankach, przy wystawach sklepów, na chodnikach? Czarno-białe zdjęcia. Mięśniak ma na profilu ponad jedenaście tysięcy obserwujących, sam zaś obserwuje zaledwie ośmiuset. Czyżbym był w tej niewielkiej grupie jego wybrańców? Czym zasłużyłem?

Tym bardziej dziwne, że mnie nie nachodzi wcale ochota obserwować mięśniaka. Taka to różnica w zainteresowaniach. Co prawda przez chwilę rozważałem, czy w ramach wdzięczności nie kliknąć jego przycisku „obserwuj”, ale jakoś nie mogę się przełamać. Wiem, że to nie do końca fair, bo wśród ludzi powinna działać zasada wzajemności. Myślałem, że może napiszę do niego i podziękuję za obserwowanie moich zdjęć, może przeproszę, że nie odwzajemniam. Nosiłem się z tym zamiarem dwa dni, zanim się wreszcie zdecydowałem. Kiedy otworzyłem zakładkę „obserwujący” i przewinąłem w dół okazało się, że nie mogę umięśnionego znaleźć. Może zapomniałem jego nick, albo coś dziwnego się stało. Szukam, szukam, i nie ma. Nie podziękuję więc. Szkoda…

Tąpnięcie musi być

Tąpnięcia. W pewnym domu zdarzają się co jakiś czas. Choć ta rodzina broni się przed nimi, a jednak prędzej czy później staje się jasne, że tąpnięcie jest nieuniknione. Tąpnięcie jest prowokowane i realizowane przez tzw. głowę rodziny. Szyja też prowokuje tąpnięcia, ale nie ma takiej ekspresji jak głowa, efekt jest słabszy. Wszyscy przeczuwają zbliżające się tąpnięcie, a jednak nikt nie jest w stanie podjąć kroków, by go uniknąć. Bo gdyby dzieci zabrały się do pracy, a rodzice dali radę bez emocji wyegzekwować konsekwencje, tąpnięcie byłoby niepotrzebne. Niestety, rodzicom szkoda i żal, dzieciom ciągle jest mało, wskutek czego tąpnięcie staje się jedynym wyjściem z impasu, przełamaniem zamkniętego kręgu, daje nadzieję na wolność. Do następnego tąpnięcia.

Zaczęło się od tego, że ojciec zarekwirował wszystkie komiksy. Dość bezmyślnego przebiegania wzrokiem przez dymki. Potem skonfiskował najlepsze, zabawne książeczki, czytane po dziesięć razy, jakby należały do biblii. Opustoszały z książek niektóre półki; dobry impuls, by zapełnić je czymś świeżym.

Tąpnęło też i z innego powodu. Oto w kącie pokoju dziecięcego śpi po raz pierwszy mały, młody kotek. Efekt dyskusji trwających od miesięcy, które znalazły swoją eskalację i emocjonujący finał właśnie dziś. Tak, do tego domu trafił kot, w wyniku składanych ze łzami i solennie przysiąg, że będzie się miał kto nim zajmować. Przysiąg nie składali rodzice. Kiedy się to stało, matka zaniemówiła, ojciec poszedł grać na pianinie, córka czerwieniała z radości i syn powtarzał, że jest oszołomiony i nie czuje nic.

Tak nastał wieczór, dzień niedzielny. Oczekujemy poniedziałku.

Fryzjerka

Poszedłem do fryzjerki. Tej, którą znałem trzydzieści lat. Ona jakoś zawsze miała czas. Nigdy nie rezerwowałem wizyty. Zanim doszedłem do drzwi jej salonu (przez całe życie mówiłem: zakładu fryzjerskiego) usłyszałem, że jej nie ma. I najprawdopodobniej nie będzie. I że mógłbym ją jeszcze zastać, zobaczyć, w szpitalu. Jeśli się pospieszę…

Młodsi mówią, że sama jest sobie winna. Lokomotywa. Starsi raczej milczą. No bo co powiedzieć…

————

Kobieta w średnim wieku wyszła ze szpitala. Zaczęła się zastanawiać, czy w miasteczku ktoś zauważył, że na ulicach nie było jej przez trzy tygodnie. I że teraz znów jest. Dziwna nadzieja, a kto miałby zauważyć i dlaczego. Na ulicy w miejscu jednego człowieka pojawia się inny, a nawet jak jest pusto, to i tak nie wygląda dziwnie. Czasem nawet, gdy idzie człowiek, to nie jest takie pewne, bo może i nikt go nie zauważy. Nie powie dzień dobry, co by znaczyło, że jednak istnieje, jeden i drugi, bo skoro ten mówi a tamten odpowiada, albo tylko słyszy i kiwnie głową… No nie wiesz, najzwyklej nie wiesz, jeśli ze szpitala kiedyś nie wyjdziesz, to czy ktoś w miasteczku sobie przypomni. Może jak zobaczy klepsydrę. Jak popatrzy. Bo niektórzy na klepsydry nie patrzą.

Syn Antka

Syn Antka ma dziewięć lat. Matka nauczyła go czytać, najpierw przez to, że sama czytała mu na dobranoc, a potem dawała synowi książeczki. Teraz synek czyta sam, zaczytuje się komiksami, a już najbardziej w serii noszącej tytuł „Dziennik cwaniaczka”. Syn Antka czyta nawet podczas rodzinnego obiadu, a próby oderwania od niego książki kończą się awanturą.

półka z książkami

Wczoraj Antek nie wytrzymał. Był niedzielny wieczór, kiedy jego syn przypomniał sobie o lekturze „Szewczyka dratewki”. W dodatku nie okazał żadnej skruchy, a nawet czuł się usprawiedliwiony, ponieważ w domu i tak nie ma „Szewczyka…”. Przecież w niedzielę biblioteka jest zamknięta, a było za późno, by dzwonić do kolegów. Antek zagryzł zęby widząc, jak jego syn, z bezwzględnym spokojem, sięgał znów po cwaniaczka. Antek dopadł komputera i przeszukując internet znalazł dwie wersje lektury, dwóch różnych autorów.

– Masz, teraz przeczytasz dwa razy więcej – burknął ojciec i podsunął je pod nos chłopakowi. Nie poszło łatwo, ale po pierwszej fali pretensji synek zabrał się do czytania.

Nie minęło pół godziny, jak ojciec zobaczył, że lektura leży odłogiem, a cwaniaczek zniknął z półki. Przemierzając mieszkanie dotarł do ubikacji, w której paliło się światło, zaś drzwi nie można było otworzyć.
– Co z lekturą? – zapytał ojciec.
– Przeczytałem – odpowiedział głuchy głos.
Antek znieruchomiał.
– Wychodź.
– Chwila.

Po chwili stało się jasne, że syn naprawdę przeczytał „Szewczyka…”, nawet obie wersje, nawet ze zrozumieniem. Antek zamyślił się.
– Przynieś mi wszystkie odcinki cwaniaczka – powiedział – mam coś dla ciebie.
– Co??
– Książki, które kupiła ci mama.
– Jakie??
– A takie.

Antek wyciągnął dwa tomiki: „Kim byli bracia Wright” oraz „Maria Skłodowska-Curie”. Chłopak jęknął.
– Konfiskuję cwaniaczka do czasu, aż przeczytasz te dwie.
– Ale dlaczego?!
– Żebyś sobie zrobił przerwę. I żadnych innych książek. Jak dla ciebie to po trzech dniach będziesz je mieć za sobą.
– A chociaż mogę „Magiczne drzewo”?
– Drzewo też nie. Nie ma dyskusji.
Chłopak powlókł się do swojego pokoju. Po godzinie Antek zerknął przez drzwi i widział, że chłopak czyta.

Następnego dnia, po powrocie z pracy Antek zobaczył pytający wzrok dzieciaka:
– Mogę cwaniaczka?
– A co z tamtymi książkami?
– Przeczytałem.
– Nie wierzę.
– Naprawdę.

Kilka szybkich pytań nie pozostawiło wątpliwości, chłopak przeczytał i nawet wiedział, co czytał. Słowo się rzekło, cwaniaczka trzeba było zwrócić. Niosąc książki do pokoju syna Antek szedł na sztywnych nogach. Potem, kiedy usiadł w kuchni, miał wrażenie, że dzieje się coś dziwnego. Obie książki miały po sto stron. Prawda, że dużą czcionką, było też trochę obrazków, ale bez przesady. Antek obliczał szybko, kiedy chłopak wrócił ze szkoły, minus czas na obiad, do teraz, to tylko kilka godzin. Czyli średnie tempo czytania… To było przerażające. „Co robić, co dalej?” Antek myślał gorączkowo. Jednego był pewien, na cwaniaczku jego syn nie może skończyć…

Na Rondzie Ofiar Katynia

Wiesiek nie mógł przestać myśleć o tamtej dziewczynie. To nie był pierwszy raz, kiedy myślał o dziewczynie, ale rzadko zdarzało mu się myśleć o właśnie takiej, w taki sposób, i tak długo.

Było to na Rondzie Ofiar Katynia. W sumie można powiedzieć, że tam się kończy Kraków. Tak, praktycznie się kończy. Autobusy jadąc ulicą Josepha Conrada skręcają w Armii Krajowej, jakby nawracały. Bo dalej jadą głównie te z numerami powyżej 200. Tuż za rondem ludzie, jak mrówki, wysypują się z miejskich autobusów, przechodzą na drugą stronę i czekają na podmiejskie. I na małe, międzymiastowe busy, jadące w stronę Krzeszowic.

Dziewczyna, która wysiadła, miała podkręcone rzęsy. I to była jedyna rzecz, która zasługiwała na uwagę. No może jeszcze starała się zachować spójność koloru: czarny t-shirt i czarne dresowe spodnie. Dwie części garderoby (to słowo zdawało się Wieśkowi na wyrost), opinały jej szeroką postać, duże biodra, nieproporcjonalne uda, talię, która wylewała się na boki. Kiedy dotarła na drugą stronę ulicy, stanęła i czekała na przystanku. Wiesiek jeszcze raz na nią spojrzał. Nie dowierzał, że widział te podkręcone rzęsy. Dziewczyna, może siedemnastoletnia, przed swoją szeroką, kwadratową buzię, podniosła smartfon. Wyraz twarzy miała na tyle straszny, że Wiesiek nie mógł oderwać od niej oczu, sam nie wiedział, co się dzieje.

Udając, że chce coś przeczytać z rozkładu jazdy, podszedł bliżej i rzucając okiem na ekran telefonu zobaczył wyraźnie jedno słowo: „spierdalaj”. Chwilę potem, patrząc błędnym wzrokiem na godziny odjazdów, które wcale go nie interesowały, Wiesiek zastanawiał się, kto kazał dziewczynie „spierdalać” i dlaczego. Kimkolwiek był ten ktoś, zasługiwał, żeby odpowiedzieć mu tym samym. Wiesiek nawet był pewien, że dziewczyna zaraz wystuka podobne słowo w odpowiedzi. Ale patrząc na jej jakby zdechłe oblicze zrozumiał, że tego nie zrobi.

Za miękka jest, pomyślał Wiesiek. Jak tamten jej pisze „spierdalaj”, to niech sam spierdala, skurwysyn jeden. Tylko ten ktoś, po tamtej stronie, mógł sobie pisać, żeby spierdalała, a ona nie. I taka była między nią a tamtym różnica, że on by spierdolił od razu, niechby napisała tylko pół słowa: spie…, i już by go nie zobaczyła. I nie miałoby znaczenia, że tego dnia podkręciła rzęsy, bo wszystko inne i tak miała do dupy, a rzęsy i tak były żałosne.

I tak się Wiesiek zastanawiał, co by na jej miejscu mógł odpowiedzieć, kiedy oprzytomniał: dziewczyny już nie było. Pięćdziesiąt metrów dalej rozpędzał się ciężko zdezelowany bus, zostawiając za sobą chmurę niebieskiego dymu.

Nokaut w białych rękawiczkach

– Tylko nie potknij się o moje buty.

Grzesiek otwiera drzwi od mieszkania. W zasadzie – od kawalerki. Kawalerka nie jest jego. Ale Grzesiek szuka mieszkania. Kupi najprawdopodobniej w ciągu pół roku. Zadłuży się do końca życia. Grzesiek nie jest młody.

W mieszkaniu, w którym nikt nie przewiduje obecności kobiety, nie warto utrzymywać porządku. Nie ma takiej potrzeby. Zwłaszcza, kiedy mieszkaniec jest jeden. Samotny, jak to drzewo w na trawniku, przed wejściem do budynku, otoczone niskim, żelaznym płotem. Rozłożyste drzewo, bo żadne inne nie przeszkadza mu w rozpościeraniu konarów.

Za drzwiami wejściowymi i wąskim korytarzykiem otwiera się pokój w kształcie litery L. Jakby dwa pokoje, choć jeden. Z prawej strony futryna bez drzwi, prowadzi do kuchenki. Do łazienki wchodzi się z przejścia, po jego drugiej stronie umieszczono szafki na ubrania.

– Pod ścianą stanie pianino, będzie przychodzić córka, uwielbia grać. To mieszkania załatwiła mi Aśka. Po tym, jak okazało się ostatecznie, że mam się wynieść. To bardzo ładnie z jej strony.

Centralne miejsce w pokoju zajmuje stolik turystyczny, a na nim sprzęt do odtwarzania muzyki dawnej. Głośniki szeroko rozstawione, na dużym stole pod oknem i ruchomym stoliczku przy kuchni. Obok dwa pudła z płytami CD, muzyką głównie Bacha.

– To nawet nie jedna dziesiąta moich zbiorów. Jeszcze nie zdążyłem przenieść.

Otwieramy piwo i słuchamy. Sprzęt ma dwadzieścia pięć lat, został zaprojektowany do odtwarzania nagrań kwartetów smyczkowych, orkiestr symfonicznych, klawesynu i klawikordu. Nawet dawne płyty Jean Michelle Jarre’a czy Tangerine Dream, te nawiązujące do motywów baroku, brzmią szlachetnie. Co dopiero dobry fortepian, którego dźwięk brzmi nieziemsko tutaj, w pustych ścianach, stosów książek na podłodze, wśród czasopism, rachunków, zaświadczeń z banku i ZUSu. Na stole dobre słuchawki i laptop. 

– W zasadzie rzadko tu bywam, przecież pracuję. Ale mam wszystko, ogrzewanie, ciepłą wodę, działającą lodówkę i pralkę, internet. Wróciłem do biegania. Kiedy nie mogę spać, nawet o czwartej nad ranem, wychodzę i biegam. Wiesz, ten nokaut w białych rękawiczkach, który dostałem, ma swój powab.

Słuchamy prostego utworu Bacha granego na fortepianie. Wydaje się banalny, ale Grzesiek opowiada, że napisano na jego temat całe tomy analiz. Siedzimy milczący, jest pierwsza w nocy, my nieobecni ciałem, podróżujący duchem, i staje się jasne, że obcujemy z czymś, czego umysł kobiety nie jest w stanie ogarnąć.