Walka i idiotyzm

Oglądam po raz kolejny film:

 

Jest w nim coś trudnego do objęcia. Po pierwsze – jak to możliwe, że w tak niewielkiej ilości materii tkwi tak potworna siła. Po drugie – niesamowite jest to, że człowiek nie potrafi się powstrzymać przed eksploracją tego, co jest tak potworne. Po trzecie – że siła, która popycha go do eksploracji, wynika z panicznej potrzeby zapewnienia sobie przewagi nad innym człowiekiem, po to, aby nie czuć się przez niego zagrożonym.

Materia ma w sobie takie siły i możliwości, jakie ma. To już nie nasza zasługa, że w kilku, kilkudziesięciu kilogramach tkwi moc zdolna zabić setki tysięcy ludzi i zniszczyć dzieło ich życia. Nie nasza też zasługa, że my, ludzie, mamy w sobie ciekawość, potrzebę eksploracji tego, co na razie jest poza naszym zasięgiem; nawet, jeśli to coś zdaje się od razu trudne do ujarzmienia, jest niebezpieczne, groźne. Lecz kompletnym idiotyzmem jest próba zyskania bezpieczeństwa poprzez zastraszanie, zagrażanie, tworzenie przewagi siłowej nad innym człowiekiem. To paradoks i absurd sam w sobie, który prowadzi donikąd.

Przy okazji nagrywania materiału wideo do spektaklu „Lot nad kukułczym gniazdem” byliśmy w Muzeum Lotnictwa w Krakowie. Było to po zamknięciu muzeum, nocą. Aktorzy wspinali się na metalową konstrukcję, która była przewoźną bazą dla wielkiego radaru wojskowego. W ciemności, w oświetleniu reflektorów, kupa złomu zyskiwała na monstrualności. Im bardziej monstrualna, tym bardziej absurdalna. Wyobrażałem sobie te zastępy inżynierów, którzy na deskach kreślarskich i setkach arkuszy projektowali te maszyny. Potem tłum technologów, majstrów, robotników, wytapiających żelazo, doprawiających surówkę dla otrzymania odpowiedniego składu stali, wielkie walcownie, ciągarki, dziesiątki obrabiarek i obsługujących je ludzi, potem mechaników, którzy skręcali to ustrojstwo, elektryków i elektroników składających wszystko do kupy po to, by wysyłać rakiety w kierunku wroga, albo wykrywać rakiety lecące w naszą stronę. Jak głupie i absurdalne to się wydaje, ten cały ludzki wysiłek. Tysiące księgowych, rozliczających ich pracę, kasjerów wypłacających pensje, portierów i służb ochrony strzegących tajnych zakładów produkcyjnych… Wszystko to po, by niszczyć, albo obronić się przed podobnym niszczeniem. Niszczeniem, którego powinno w ogóle nie być, o którym nawet nie powinniśmy pomyśleć. Bo o wiele więcej zyskalibyśmy, gdybyśmy zamiast się bać nawzajem i niszczyć, zaczęli współpracować.

Rabat na tłumaczenie

Pani Weber tłumaczy dla całego miasteczka. Najczęściej tłumaczy przysięgle – niemieckie dowody rejestracyjne i umowy kupna sprzedaży. Oddając jej dokumenty i umawiając się na dzień następny, Józek dodaje na samym końcu rozmowy, mimochodem, jednym tchem, jedno pytanie: jaką kwotę mam przygotować? Sto pięćdziesiąt, mówi również jednym tchem pani Weber i podobnie mimochodem.

Zakup samochodu to nie byle co, święto w rodzinie, zapłacić trzeba i nie ma co się targować, pięćdziesiąt w tą pięćdziesiąt w tamtą to żadna różnica. Pani Weber mogłaby spuścić trochę, właśnie np. pięćdziesiąt, w komputerze na pewno ma gotowy szablon, tylko zmienia dane, drukuje i przybija pieczątkę tłumacza przysięgłego. Takie tłumaczenia ma w małym palcu, a nawet ją nudzą, prawdę mówiąc ma ich dość. Ale robi to dla swojego syna, a może i wnuczka, bo dziś młodzi mają ciężki start. Co z tego, że skończył studia, dwa staże, trzy języki i nawet pracował jako wolontariusz. Wyjechać za granicę nie chciał, a jak zechciał, to już przestało się opłacać. No więc niech już będzie dla wnuczka (albo syna), tak sobie myśli Józek i się nie targuje.

Józek nie wie, że syn (lub wnuczek) miał na oku świetną pracę, ale się spóźnił na rozmowę kwalifikacyjną. Zawalił, nie da się ukryć, a w takim razie powinien ponieść konsekwencje, czyli jego matka (lub babka) powinna mu cofnąć obiecane sto złotych, jakie miał dostać z jej ostatniego tłumaczenia. Ale też nie była to całkiem jego wina, bo wtedy, w wielkim mieście wojewódzkim, gdzie miał się stawić na rozmowę, władze zaplanowały akurat remont dwóch największych ulic. Nie jeździły tramwaje, a autobusy – bardzo okrężną drogą. Syn (wnuczek) nie wziął taksówki, bo w domu się nie przelewa, a jego matka (babka) nie bierze za tłumaczenia aż tyle, że on się mógł taksówkami rozbijać.

Wygląda więc na to, że Józek nie tylko wesprze polsko-niemiecką rodzinę, ale i poniesie konsekwencje lekkomyślnie zaplanowanego remontu, nad którym pomstowała lokalna prasa, której Józek nie czyta. Nawet gdyby czytał, to by się nie domyślił, że ma z tym związek, więc tak czy inaczej, na rabat nie mógłby liczyć.

Pewnie pani Weber miałaby niższe stawki, gdyby pracowała gdzie indziej, nie jako nauczycielka. Wtedy jej tłumaczenia dowodów rejestracyjnych i umów traktowałaby jako hobby, a nie znaczące źródło finansowe. Lecz dyrektor szkoły właśnie dlatego ją zatrudnił, bo wiedział, że jest tłumaczką przysięgłą i w razie nasilenia żądań nauczycieli a nawet strajku, przynajmniej ona nie będzie roszczeniowa. Wszyscy wiedzieli, że tuż przed lekcjami lub zaraz po lekcjach przyjmuje potrzebujących tłumaczeń, a sądząc po stawce nie było jasne, która praca była jej główną, a która dodatkową. Zresztą sam dyrektor również jeździł samochodem z Niemiec i otrzymał znaczący rabat na tłumaczenie.

Wracając do syna (wnuczka), nie był on całkiem niezaradny. Każde sto złotych zarobione na tłumaczeniu przez matkę (babkę) inwestował w fundusze inwestycyjne i spodziewał się, że kiedyś wynagrodzi jej to wsparcie. Najpierw, oczywiście, postarałby się o samodzielne mieszkanie, potem mały domek na działce rolnej zamienionej na budowlaną, nowy samochód, bo starych nie opłaca się już dziś kupować. Auta z Niemiec wnuczek by nie ściągnął, nie. Nawet, jeśli jego matka (babka) dałaby mu sto procent rabatu na tłumaczenie.

Wyobraźnia Józka nie sięgała tak daleko, by podejrzewać syna (wnuczka) pani Weber o tak szerokie plany. Józek nie podejrzewał, że płacąc o pięćdziesiąt złotych więcej zwiększa zdolność inwestycyjną swego kraju. Pod warunkiem oczywiście, że syn (wnuczek) inwestował w rodzime instytucje inwestycyjne. Co zresztą jest bardzo wątpliwe.

Z własnej woli

Kolega Romek zaczął zamieszczać na Facebooku zdjęcia z Kaukazu. Na jednym z nich stoi w słońcu, a przed nim ściele się nieskończone pole warstw chmur. Nie, to nie chmury, przyglądam się zdjęciu. To zdaje się pole śnieżne albo lodowe. Piękne zdjęcie, kropla w kroplę jak te z podróży Martyny Wojciechowskiej. Ma chłopak szczęście. Ostatnim razem, jaki sobie mogę teraz przypomnieć, dawał zdjęcia ze skandynawskich fiordów. Siedzi sobie nad przepaścią, oświetloną finlandzkim słońcem tego najlepszego gatunku, jaki tam się przydarza. Gdzieś w dole o brzeg rozbijają się fale. Piszę: brzeg, ale nawet nie pamiętam, co tam w dole było – piasek, plaża, czy skały. Ale z pewnością było fantastyczne.

Dawno już kolega Romek nie zamieszczał zdjęć z Tatr, przestał też obwieszczać widoki alpejskie. Z prostej dla mnie przyczyny – przestał tam bywać. A to dlatego, że bywa teraz w innych miejscach. Nie może być tu i tam naraz, przypuszczam nawet, że nie chciałby, przynajmniej na razie, być tu, gdzie go nie ma, przecież jest gdzie indziej, i najwyraźniej z własnej woli. Domyśleć się tego można z jego komentarzy do zdjęć, krótkich i nie wątpiących: „wspaniały czas!”. Na marginesie – kolega Romek rozmawia tam z tubylcami chyba po angielsku, bo nasz czas może być krótki, może się dłużyć lub być nawet nieokreślony, ale nie żeby był sam z siebie wspaniały. I to też jest ciekawe.

Za każdym razem kolega Romek potwierdza, że przeżyte miejsca i w nich doświadczenia zbliżają go do Pana Boga. Raczej wierzę mu na słowo, nie mam powodu, by mu nie wierzyć. Wierzę nie tylko dlatego, że oglądam zdjęcia, na których otwarte na pierwszym planie, Pismo Święte świetnie współgra z przełęczą w oddali, na wysokości trzech i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Wierzę, bo znam szczególną łatwość Romka do zbliżania się do Pana Boga i wiem, że może to robić w każdym miejscu na Ziemi. Tym bardziej w fiordzie albo w drodze na Kazbek. Czyli wszystko się zgadza i nie ma tu żadnej skuchy.

Skoro Romek może to robić w każdym miejscu, to chyba nie po to jedzie na Kaukaz. No chyba, że chce odkryć zupełnie nowy sposób zbliżania się. Bo może być tak, że Alpy i Kaukaz dają zupełnie inne jakościowo zbliżenie. Nie chodzi przy tym o wysokość nad poziom morza, czyli o to, czy jest się wyżej, czyli bliżej nieba. Na tyle znam Romka, by o tak prostacką miarę go nie podejrzewać.

 

Pyzówka, rżysko, fot. Piotr Kubic

Takie prowadzę rozmyślania stojąc w Pyzówce. Rozglądam się wokół. O Alpach nie mam co marzyć, ale o Tatrach już tak. Majaczą w oddali. Ale na pewno nie na teraz. Dziś mam przed sobą okoliczne wzgórza. Jedno z nich nazywa się Trubacz. Nie „Turbacz”, tego jestem pewien, składałem litery na mapie kilka razy. Jest środek sierpnia i w tych okolicach, właśnie teraz, nie mogę liczyć na fotografię wśród śnieżnych lub lodowych pól, jak te na Kaukazie. Na spacer ponad chmurami też nie liczę. Ale spoko, również nie potrzebuję szczególnych warunków, w jakich mogę zbliżać się do Pana Boga.

Wybieram asfaltową drogę przez wieś. Nikt mnie nie zaczepia, nikt niczego nie chce. W połowie podejścia widzę dom, przy którym pracują mężczyźni, ocieplają go. Obejście nie ma ogrodzenia, między domem a przydrożnym rowem stoi chyba z dziesięć rowerków dziecięcych, plastikowych traktorków, małych ciężarówek. Wśród nich podnosi głowę tęga, młoda kobieta, ubrana w rodzaj dresu; trudno to stwierdzić, bo ubranie odeszło od swojej pierwotnej formy kroju i koloru. Gdy idę dalej ściga mnie odgłos plastikowych kółek toczących się po asfalcie. Po dwudziestu metrach zdaję sobie z tego hałasu sprawę, odwracam się, widzę małego chłopca, który jedzie za mną, schylony nad brudnoczerwonym traktorkiem.

W ostatnim domostwie przed lasem, tam, gdzie kończy się asfalt i zaczyna leśna droga, porusza się wahadłowym krokiem starsza kobieta. Trawa jest przystrzyżona, dom zadbany, wraz z stodółką i kurnikiem lśni odcieniem pomarańczowego, ciepłego brązu. Gdzieś w głębi, zza furtki, wychodzi stadko dorodnych indyków. Są bielutkie, czerwienią się ich korale. Za stadkiem i kobietą drepce chudy mężczyzna w sztruksowych, niegdyś brązowych spodniach, podobnej w odcieniu marynarce oraz kaszkiecie. Widzą ich kątem oka, bo sam miotam się na skrzyżowaniu dróg. Nie wiem, którą wybrać, a może po prostu nie mogę oderwać oczu, nie chcę pozostawiać za sobą obrazka pomarańczowo-brązowego gospodarstwa z bielutkimi indorami pośrodku.

Kobieta dostrzega moje roztargnienie, zagaduje dokąd chcę iść. Odpowiadam jej bez użycia angielskiego (ani innego obcego języka, nie tak jak Romek w szerokim świecie), zauważam nawet, że ona mówi polszczyzną bardzo zbliżoną do mojej, bez góralskich czy podhalańskich zaciągów i podmiany szeleszczących spółgłosek. Rozmawiam i nie robię zdjęcia indykom, z lenistwa, ignorancji, bo o wzruszenie siebie nie podejrzewam. Indory pozostaną tylko w mojej pamięci.

Droga przez las nie wyróżnia się zapachem kurzu i szumem wiatru w igłach sosen i świerków. Grzbiet wzgórza jest coraz bliżej, czesze tam wiatr sięgające najwyżej drzewa. Nadciąga daleki oddech, tym razem z zachodu, z ciepłym błogosławieństwem. Gdy nad czubkami drzew pokazuje się horyzont oceniam ile przeszedłem i obliczam czas. Bo mam wrócić na kolację, do rodziny, dzieci, więc na kontemplację pozostała mi jeszcze godzina.

Na kolejnych rozstajach dróg zakręca, podwinięte jak dywan, rżysko. Robię zdjęcie i potem obrabiam je w komputerze, by stało się ładne, ale i tak nie zbliżam się nawet do elegancji obrazów z fotografii Romka na kaukazkich dolinach. Tu wszystko takie zwykłe, szare. Nawet jak krajobraz ładny, to w środku stoi słup wysokiego napięcia. Ale nie jestem wybredny.

Nawet nie jestem pewien, czy to z własnej woli, czy z braku wyboru. Niektórzy mówią, że każdy miał lub ma wybór, tylko sam nie wie, kiedy go dokonał, albo kiedy (i czy) inni dokonali wyboru za niego. W każdym razie może to niewybredność, a może nieprzeciętna zdolność zbliżania się do Niego wszędzie. Może zaskakująca afirmacja, w szczególności wszystkiego, w czym się uczestniczy – asfaltowej drogi między wiejskimi domami, białych indorów, banalnego kurzu leśnej drogi i w ogóle całej tej Pyzówki („zapyziałej” powiedzieliby malkontenci), wszystko w sumie jakoś sprawia, że przyznaję, tak: jestem tu z własnej woli…

Dwa domy

Dom pod Poznaniem stoi w środku lasu, przy przecince, którą biegnie dobra, równa, asfaltowa droga. Pędzą po niej i TIRy, zwalniają tylko trochę, gdy przy przejściu dla pieszych pojawiają się dzieci. Dom był kiedyś wiejską szkołą, dokąd utrzymywanie małych, wiejskich szkół leżało w możliwościach gmin. Teraz w szkole mieszkają Marta i Daniel. Mieszkają, tak naprawdę, w pomieszczeniach pod dachem, zaadoptowanych na mieszkanie.

W domu jest wiele pokoi, przestronna kuchnia połączona z salonem, w którym stoi na środku, na przeciwko kominka, wielka sofa. Na granicy kuchni i salonu stoi pianino, z trochę nierówną klawiaturą, ale prawdziwymi strunami. Z jednej strony – taras i okna, przez które widać podwórko i wysokie sosny, z drugiej strony – przejście do długiego korytarza, łączącego wszystkie pomieszczenia. Na korytarzu, w pokojach, w innych pomieszczeniach, stoją szafki, biblioteczki, komódki, biurka, krzesła. Każde z nich jest inne, nie ma dwóch pochodzących z tego samego zestawu. Tu liczy się funkcjonalność, nie unifikacja. Meble pochodzą z różnych źródeł, to darowizna albo niepotrzebny już u kogoś sprzęt. Nie, nie są zniszczone, są po prostu różne, a każde z nich niesie ze sobą historię, której można się domyślić, jeśli tylko się im przyjrzeć.

Na dole, tam, gdzie były klasy, akurat teraz krzątają się goście. Przyjechali może dziesięcioma samochodami. Mniej więcej połowa z nich jest sprawna, jak to się teraz mówi, „inaczej”, druga połowa pomaga pierwszej połowie. Przeważnie wyjeżdżają rano i wracają po południu. Wieczorem, na przykład wczoraj, włączyli sobie muzykę. Głośniki, które stoją na dole, w świetlicy, postawili na parapecie okna i zwrócili na zewnątrz, leciały znane przeboje, jakie zwykle słychać na zabawach i weselach w całej Polsce. Oni tańczyli, niektórzy na wózkach, trzymając za ręce partnerów.

Dom i obejście mają dużo przestrzeni. Od tyłu, tam gdzie garaż i budynek gospodarski zamieniony teraz na domek z pokojem, prawie wchodzi na podwórko las. Po południowej stronie jest boisko do gry w piłkę nożną i siatkową oraz plac zabaw dla dzieci. Gospodarstwo wydaje się samotne, ale tak naprawdę wokół jest nie tak mało innych domów, ale są one ukryte w różnych częściach lasu, prowadzą tam piaszczyste drogi.

Marta i Daniel prowadzą rodziną zastępczą. Historia ich wychowanków to temat na powieść. Daniel pracuje w fundacji zajmującej się przysposabianiem ludzi do życia w społeczeństwie – tych, którzy z różnych powodów nie dali rady. Poza tym fundacja to miejsce najróżniejszych spotkań, na przykład teraz odbywają się w niej warsztaty dla rodziców dzieci dotkniętych autyzmem. Fundacja powołała do życia spółdzielnię zatrudniającą wychowanków-pracowników. Czterdzieści dwa hektary, jest gdzie pracować.

––

Dom w Rumunii stoi na stromym stoku, na jednym z pagórków (choć my nazwalibyśmy go już górą) w średniej wielkości uniwersyteckim mieście. Prowadzą do niego wąskie, kręte, strome uliczki. Są kręte dlatego, że przeciskają się w gęstej zabudowie, na stromym zboczu. W istocie ciasnota panuje to niesamowita. Każde pół metra jest starannie wykorzystywane przez gospodarzy, każdy metr jest sporą przestrzenią.

Dom stoi przy uliczce, po tej jej stronie, która stromo opada. Chyba dlatego na pierwszy rzut oka, wydaje się o wiele mniejszy niż jest naprawdę. Szeroka brama jest kuta, umieszczone na niej kształty imitują długie łodygi i liście jakiejś rośliny. Bramka otwiera się lekko, odskakuje, gdy kulowy zatrzask poddaje się pod naciskiem dłoni. Od odgrodzenia do domu jest może dwa metry, nad głową prowadzi gościa daszek o jednej fali, praktyczny, gdy pada deszcz. Po prawej od drzwi wejściowych rozciąga się duża, biała płaszczyzna przecięta poziomymi liniami – to elektrycznie podnoszona żaluzja, zamykająca wjazd do garażu.

Tuż za wejściem, na wprost wchodzącego, ukazuje się drewniana klatka schodowa. Strome schody prowadzą w dół, ich kontynuacja wznosi się w górę. Teraz można przekonać się, w jaki sposób duże pochylenie stoku wpłynęło na wewnętrzny porządek domu. Okna północnej strony mają przed sobą niewielką przestrzeń. Przed oknami wychodzącymi na południe otwiera się daleki widok. Nawet najniższy poziom, piwnicy czy sutereny, od strony południowej graniczy z sąsiednim domem na poziomie jego dachu. Przejścia między budynkami nie ma, każde pół metra jest tu na wagę złota.

Wyposażenie domu zostało starannie dobrane. Każde z pomieszczeń ma swoje konsekwentne umeblowanie, oświetlenie, zaplanowaną funkcjonalność. Żaluzje w oknach, siatki przeciw owadom, które w razie potrzeby można unieść i odsłonić całkowicie otwór okna, szafy na wymiar z przesuwanymi drzwiami, wypełniające całą wysokość i szerokość pomieszczenia. Miejsca do pracy, wypoczynku, spożywania posiłków – wszystkie idealne, jak nierzeczywiste, bez śladu przeszłości, historii, bez drobiny kurzu. Nic nie jest tu przypadkowe, niczego nie pozostawiono w niedokończeniu, niedopowiedzeniu, niezdecydowaniu. Na podwieszonych stropach o różnych kształtach umieszczono reflektorki i lampki współczesnego oświetlenia, halogenowe i ledowe, nad biurkiem niezwykła, płaska lampa, która część światła kieruje również w górę, aby zrównoważyć promień padający w dół. 

W salonie – wielka bieżnia do biegania, tak wielka, że przyćmiewa swoim rozmiarem telewizor stojący pośrodku mebli, naprzeciwko szerokiej sofy. I wszędzie zdjęcia – dzieci, ich żon, wnuków, oprawione w ramki stojące oraz wiszące na ścianach, ramki z wieloma zdjęciami, prezentującymi wiele etapów z życia wielopokoleniowej już rodziny.

W korytarzu stoi dziwne urządzenie, to transformator do podłączenia sprzętu przysyłanego przez syna, który mieszka w Ameryce. I jeszcze coś – stare pianino, tuż przy schodach, naprzeciwko wejścia do dolnej kuchni. Ono jedno nie bardzo pasuje do reszty mieszkania. „Dzieci uczyły się na nim grać, nie mogę się z nim rozstać” – mówi gospodyni – „dawno nie strojone”. Dotykam klawiszy – brzmi trochę gorzej niż to pod Poznaniem…

Mekka

Miejsce, do którego przyjechałem, odczuwam jako Duchową Mekkę. Tuż przed północą, padając z wyczerpania, stałem przy wielkiej półce z książkami i słuchałem, jak kuzynka Gośka poleca mi pozycje wydawnicze, jedne po drugich. Zanim kończyła opisywać jedną książkę, przechodziła do następnej, a w jej głosie dało się słyszeć zadyszkę, może jak u biegacza, który wznosząc się na pagórek widzi przed sobą następny i następny, i już nie może się doczekać, by je wszystkie zdobyć jak najszybciej. Powinienem iść spać, ale jak iść, skoro oto jest ten moment, którego pominąć, przerywać, kończyć nie powinno się nigdy, lecz należy pozwolić mu wybrzmieć wraz z fascynacją, która go stworzyła.

Jeden z tropów ma swój początek dżdżystego dnia podczas imprezy „Lato z książką” w Łebie. Tam Krzysztof Mroziewicz, w trakcie autorskiego spotkania, opowiadał o zjawiskach współczesnego świata. Sześćdziesiąt minut minęło niezauważalnie, przenosiliśmy się w wyobraźni w różne rejony świata – Kuba, Jugosławia, Rosja, Birma, Afganistan. Siedzieliśmy pod namiotem, którego plandeka dźwięczała markotnie w kroplach deszczu. Za naszymi plecami, portowym kanałem, przepływały wycieczkowe stateczki, na których tętnił bas dyskotekowej muzyki przy wtórze wrzaskliwych głosów rejsowych konferansjerów.

Krzysztof Mroziewicz wymienił wtedy książkę „Ucieczka od wolności” Ericha Fromma. Trzy dni potem, po przejechaniu stu siedemdziesięciu kilometrów, w pewnej wiosce na Pomorzu Zachodnim, siedziałem przy dużym stole w obszernej kuchni. Za oknem powoli ciemniał letni wieczór, a wujek Staszek, w toku dyskusji na temat współczesnego świata, wychodził co chwila i przynosił kolejne książki. Dwie, trzy z nich to były grube, choć nieduże tomy, rozprawiające o tym, że współczesne regulacje społeczne, wprowadzane na drodze społecznego porozumienia, mają za zadanie obronić człowieka przed złem znajdującym się w nim samym.

Po którejś wymianie zdań naszej dyskusji wujek wstał znowu i zniknął za drzwiami. Po chwili wrócił trzymają w ręku niewielką książeczkę o kremowej okładce. „Z tych wszystkich rozpraw tę naprawdę warto przeczytać” powiedział, gdy położył ją na stole. Sięgnąłem po i przeczytałem brązowy napis: Erich Fromm / Ucieczka od wolności.

Teraz, rankiem, czytając pierwsze strony, zastanawiam się, jak to możliwe, że trafiłem na tę książkę tak późno. Może musiałem oglądnąć wcześniej te wszystkie filmy o Hitlerze i Stalinie…?

„Wolność, mimo, że przyniosła [człowiekowi współczesnemu] niezależność i władzę rozumu, uczyniła go samotnym, a przez to lękliwym i bezsilnym” czytam w krótkim wstępie napisanym przez samego Ericha Fromma. „Owa izolacja jest nie do zniesienia i ma on do wyboru albo ucieczkę przed brzemieniem wolności ku nowym zależnościom i podporządkowaniu, albo dążenie do pełnej realizacji wolności pozytywnej, która opiera się na jedyności i niepowtarzalności człowieka”.

Wolność nieuchronnie prowadzi do uczucia samotności. Lecz „istnieje tylko jedno możliwe, twórcze rozwiązanie dla złączenia zindywidualizowanego człowieka ze światem: aktywna solidarność ze wszystkimi ludźmi, miłość i praca, dzięki którym człowiek zjednoczy się na nowo ze światem, już nie za pomocą pierwotnych więzi, lecz jako wolna, niezależna jednostka”. Jeśli to zjednoczenie nie uda się, z najróżniejszych powodów, „wolność staje się nieznośnym ciężarem. Staje się równoznaczna ze zwątpieniem, z życiem pozbawionym sensu i celu. Wtedy rodzi się potężna tendencja do ucieczki od tego rodzaju wolności, bądź ku podporządkowaniu się, bądź też w stronę jakiegokolwiek związku z ludźmi i ze światem, który zapewniłby uwolnienie się od niepewności, nawet za cenę utraty własnej wolności”.

Opuszczone

 

opuszczone.... fot. Piotr Kubic

Opuszczone gospodarstwo. Pewien przechodzień, w zasadzie rowerzysta, jeżdżąc po okolicy zabiera ze sobą mały, składany taborecik. Zatrzymuje się w takich miejscach, stawia krzesełko w każdej z czterech stron świata, siada, a potem przez pół godziny (może więcej) przywołuje w wyobraźni domowników. Spogląda na porzucone sprzęty, narzędzia, na pozostałe jeszcze resztki wydeptanych ścieżek, które owijają się wokół furtek, bramy, rogów domu, stodoły, stajenki. Widzi w wyobraźni świetność i rozmach obejścia, które przeszło do historii. 

Opuszczonych gospodarstw jest w okolicy sporo. Tak więc przechodzień (rowerzysta) ma zajęcie na kilka tygodni, może miesięcy, na pewno – lat.

Hipoglikemia

Jeszcze dziś rano, z lewej strony języka widniała głęboka i długa na centymetr szrama, po rozchyleniu której odsłaniała się głęboka wyrwa. Takie ślady pozostawia kieł, wbity podczas blokady mięśni i zaciśnięciu szczęki. Teraz, wieczorem, szrama już się nie rozchyla, a wzdłuż jej brzegów pojawiła się biało–sinawa substancja. Zdaje się, że język zaczął się zrastać.

Po wczorajszej bitwie w łóżku, przegranej, pozostała zakrwawiona chusteczka na pościeli, zlepione włosy na skroni i lepkie ślady w różnych miejscach garderoby. I zupełna niepamięć, w jaki sposób pokonałem drogę z piętra na parter, do drugiego mieszkania. Czy można to nazwać świadomością…? Gdzie jest granica czynności wykonywanych odruchowo, a tych świadomych? Czy wycierałem usta chusteczką? Chyba tak, bo pościel nie jest poplamiona.

Teraz przypominam sobie dwa pierwsze wstrząsy, w półśnie, zaraz po tym, jak odwinąłem z papierków i pogryzłem dwa cukierki z masy karmelowej. Chyba nie miałem na tyle świadomości, żeby się bać, wstrząsało mną tak po prostu, a próbowałem jeszcze rozluźnić wszystkie mięśnie, by nie dopuścić do drgawek. Czasem się udaje, ale nie tym razem.

Zawsze pozostaje po tym uczucie jakiejś potworności. Potwór bez twarzy. Ale tym razem zrozumiałem, że to po prostu hormony strachu. Nie ma żadnego potwora, bestii, która mną szarpie, tłucze o podłogę czy ściany. To zwykły mechanizm, który ma zmusić człowieka do tego, aby się bronił. Jeśli oczywiście może. Na samym końcu pozostają nudności i przede wszystkim – ból i słabość wszystkich mięśni. Czasem jeszcze – depresja – na jak długo – tego nikt nie wie.

Kiedy lepiej już nie będzie

Babcia siedziała na ganku. Był upalny dzień. Lato. Chodziła z trudnością, a z ganku na podwórko było pięć schodków. W zbiorze slajdów mam jeden, na którym babcia i dziadek schodzą na podwórko z walizkami, a tam czeka na nich ciemnoniebieski fiat 125p. To ojciec miał ich zawieźć na stację kolejową, jechali na wczasy. Teraz wiem, że to był ich ostatni samodzielny wyjazd.

Zastanawiam się co myśli i jak czuje się człowiek, który wie, że lepiej już nie będzie. Jak mierzy się z myślą, że będzie tylko gorzej. Podejrzewam, że sam, wewnętrznie, nocami, zmaga się bez romantyzmu.

Z ganku widać było sąsiednie podwórka, gdyż od naszego oddzielała jest druciana siatka. Wtedy wszystkie ogrodzenia były z takiej siatki, mało kogo stać było na ekstrawagancję czegoś innego, zresztą nawet nie wiedzieliśmy, co to ekstrawagancja, a jeśli podejrzewaliśmy, to z myślą, że nas na nią nie stać. A gdyby było stać, to i tak postawilibyśmy siatkę, bo mieć albo zrobić coś innego niż wszyscy, to był obciach. Co jeszcze ciekawe, to były czasy, kiedy ze wszystkimi sąsiadami byliśmy spokrewnieni.

A jednak podwórko sąsiada z północy, ta jego dalsza, północna granica, nie była wyznaczona siatką. Tylko białym murem z wapiennych kamieni. Babcia mogła go widzieć ze swojego stanowiska na ganku. Czasem, rzadko, potrząsała głową w tamtą stronę i z dobitnym spokojem komunikowała: „chciałabym już tam być”. Czułem się zobowiązany zaprzeczać i bagatelizować jej myśl. Ale dziś pamiętam moje wewnętrzne uczucie, że nie mam prawa, mocy, by naprawdę jej zaprzeczać. Nie tylko dlatego, że brakowało mi konkretnych słów, argumentów. Też dlatego, że ona najprawdopodobniej wie, albo czuje coś, co ją upoważnia do takiego stwierdzenia, życzenia. A ja o tym czymś nie mam pojęcia. I znowu bagatelizowałem, ten ostatni raz, gdy wyjeżdżała z podwórka samochodem jako pasażer, i przez otwarte okno mówiła: już tu nie wrócę.

Co jakiś czas, co kilka lat, powracają mi jej słowa. Badacz, eksplorator, nie może pozostawić, porzucić kwestii niewyjaśnionej. Nawet, jeśli przeważnie udaje mu się traktować ją z obojętnością. Za każdym jej powrotem mam wrażenie, że jestem coraz bliżej zrozumienia mojej babci. Ostatnim razem było to w momencie, kiedy zobaczyłem właśnie ten widok:

pola Wyżyny Miechowskiej fot. Piotr Kubic

Pomyślałem, poczułem, że wśród tych pól mógłbym zostać i nie byłoby mi żal. Że, powoli, zaczynam nie chcieć…

Za podwórkiem sąsiada z północy, za murem z białych kamieni, jest cmentarz.

Wszystko jest przeszłością, raczej – wyobraźnią

Wszystko jest przeszłością, bo przecież uchwycenie momentu „teraźniejszości” jest praktycznie niewykonalne… Powiedziałbym, że przyszłość, jakiej się spodziewamy, też jest już przeszłością. A ta przyszłość, która się stanie, i tak będzie inna od spodziewanej. A jaka będzie naprawdę – tego nawet nie zdążymy zauważyć, bo stanie się przeszłością w ułamku sekundy, i to na tyle ograniczoną, na ile zarejestrują ją nasze zmysły, ale i na ile zostanie zapisana w pamięci.

Dlatego z pomocą przychodzą nasze zdolności wyobraźni i projekcji. One wypełniają dziurawą jak sito percepcję oraz pamięć – wypełniają tym, co chcemy widzieć, przeżywać, doświadczać. Dlatego świat jest dla nas taki, jakim chcemy go mieć, bo jaki jest naprawdę – tego nie jesteśmy w stanie się dowiedzieć…

0,6 sekundy

Nasza rodzina jedzie polną drogą, zjeżdżamy w dół i nabieramy prędkości, gdyż zaraz musimy pokonać podjazd. Odwracam głowę w lewo i widzę, jak syn pruje do przodu, ale od razu wiem, że nie wie, co robi, i choć wygląda na szczęśliwego i zafascynowanego, to nie panuje nad sytuacją. To jakoś od razu widać, w ułamku sekundy, w jednym rzucie oka, po postawie, jaką przyjął, w sposobie, jakim trzyma kierownicę, w zachwianiach roweru na nierównościach. W ciągu pół sekundy zaczynam się wewnątrz modlić, żeby przejechał jeszcze pięć metrów, a dalej już będzie dobrze. Wiem o tym, bo znam tę drogę, bo widzę jego takim, jakim go widzę.

Ale pół sekundy to za mało, by jego mózg zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Bo mózg orientuje się w sytuacji po czasie 0,6 sekundy, takie jest opóźnienie układu nerwowego. To, że nikt z nas nie odczuwa tego opóźnienia wynika z interpolacji czasowej, której dokonuje sam mózg. Pstrykając palcami nie odczuwamy opóźnienia między wykonaniem: „pstrykam”, a widokiem pstrykających palców i dźwiękiem pstryknięcia, bo mózg dodaje odpowiednie opóźnienie tam, gdzie trzeba, abyśmy nie dostrzegli rozbieżności w czasie.

To, że jesteśmy w stanie grać w pingponga, w ogóle – reagować na bodźce w czasie krótszym niż 0,6 sekundy – wynika tylko z przeżytych wcześniej doświadczeń. Mózg wie, co się za chwilę stanie, jeśli wcześniej coś takiego przeżył. Ale mój syn nie przeżył jeszcze upadku na szutrowej drodze, gdy podcięciu ulega przednie koło. I właśnie teraz widzę ten jego pierwszy raz… Rower kładzie się na bok i przyciska Beniamina, w pędzie, do drogi. Chłopak szoruje lewym bokiem po kurzu i drobnych kamieniach, na samym końcu o ziemię uderza głowa, jej lewy bok. Kask przydaje się na coś.

Chłopak podnosi się błyskawicznie i z wrzaskiem, a ja wiem, że raczej nic poważnego mu nie jest. Wiem też, że za chwilę jeszcze bardziej przerazi go pojawiająca się krew. Co czuję? Rośnie we mnie wściekłość. Tak samo, jak u mojego ojca, czterdzieści lat temu. Wściekłość dlatego, że nie potrafię zapłakać…? Że nie wiem, co zrobić z tą potworną niezgodą na to, co się stało…? Ale przecież nie mogę obwinić chłopaka, bo on nie miał szansy, bo miał mniej, niż pół sekundy…

Pejzaż pagórkowaty, wyprawa rodzinna, fot. Piotr Kubic

PS. Pozbierał się i pojechaliśmy dalej. Krwi nawet nie było…